Droga do szczęścia

21:01

Siedem nominacji do Złotych Globów, dziewięć do Oskara, jedenaście do Nagród BAFTA. Te liczby mówią same za siebie! "Birdman" to produkcja, która w ostatnich miesiącach króluje w branży filmowej i którą przywołuje się w kontekście genialnego powrotu Michaela Keatona, perfekcyjnej warstwy technicznej oraz świetnego scenariusza.

(Źródło: ew.com)
Podstarzały aktor, przebrzmiała gwiazda kina rozrywkowego, poturbowany przez życie mężczyzna - oto bohater "Birdmana". Riggan Thomson ma już swoje lata. Ma też byłą żonę, z którą łączą go dość dobre relacje, młodszą kochankę, córkę po odwyku i pomysł na dobrą sztukę teatralną. Problem w tym, że nieliczni wierzą w broadway'owy sukces (tak reżyserski, jak i aktorski) kogoś, kto jeszcze kilkanaście (kilkadziesiąt?) lat temu zagrał ulubieńca milionów - Birdmana. 
Trochę osamotniony w walce o triumf na deskach teatru, częściowo wspierany przez koleżankę po fachu (Naomi Watts) i producenta (Zach Galifianakis) dąży do spełnienia swojego marzenia.

Bo film ten jest w dużej mierze opowieścią o samorealizacji, nieustannym zmierzaniu do celu. To klasyczny dramat o dość pozytywnym wydźwięku. Gdzieś między wierszami reżyser Alejandro González Iñárritu przekonuje, że marzenia nie mają terminu ważności i zawsze możemy zostać tym, kim chcemy. 

(Źródło: youtube.com)

"Birdmana" można też odczytywać jako portret filmowego światka. Obserwujemy jak wygląda koegzystencja aktorów, reżyserów, kostiumologów, charakteryzatorów za kulisami, jak życie zawodowe reprezentantów branży artystycznej przenika się z prywatnym. To również trochę wyśmiewanie mody na kino komiksowe, na przeróżnych superbohaterów występujących w coraz to nowszych blockbusterach. Pod tym względem obsadzenie w roli głównej Keatona zyskuje dodatkowy, komiczny wymiar (w latach 90. Batman miał właśnie jego twarz). 

"Popularity is a slutty little cousin of prestige"

Interpretując go dokładnie jesteśmy w stanie dostrzec jeszcze inne znaczenie czy przesłanie "Birdmana", ściśle związane z opinią Iñárritu co do hollywoodzkiej rzeczywistości. To pewna prawda na temat społeczeństwa XXI wieku. Społeczeństwa, które jest niewolnikiem technologii, elektronicznych gadżetów, bezgranicznego dostępu do internetu, rozrastających się portali społecznościowych i pstrykania selfie prawie 24 godziny na dobę. Reżyser subtelnie podrzuca myśl, że najnowsze zdobycze techniki wpłynęły na naszą negatywną zmianę: spłyciły relacje z innymi, zmodyfikowały nasze postrzeganie świata. Dla wielu liczy się tylko liczba serduszek uzyskanych na Instagramie, sława w Internecie, możliwość zaistnienia w wirtualnym świecie. To, co prawdziwe i namacalne stało się passé.

Główny bohater "Birdmana" nie odnajduje się w takiej rzeczywistości. Jest człowiekiem z innej epoki. Przyjaźnie nawiązywał twarzą w twarz, wszystkie ważne chwile zapisywał w głowie, nie w najnowszym smartfonie, dorastał bez tabletu w ręce. Po jego spojrzeniu momentalnie wnioskujemy jak niekomfortowo czuje się w oszalałym tłumie pseudofotografów. Jak bardzo nie rozumie, że rzesza fanów superbohatera, którego zagrał przed laty, wolałaby mieć z nim zdjęcie niż zamienić dwa słowa. To pokolenie, które woli rejestrować obecną chwilę niż ją przeżywać... 


(Źródło: indiewire.com i latimes.com)

Już przed "Birdmanem" Iñárritu tworzył filmy genialne. Filmy, które zachwycały zarówno krytyków, jak i widzów. Filmy, które podczas seansu przeżywało się całym sobą, a które po projekcji na długo zostawały w naszej głowie. "Babel" czy "Amorres perros" to tylko dwa z nich. Teraz - w mojej opinii - poszedł krok naprzód. Oprócz dopracowania najbardziej fundamentalnych elementów - scenariusza i gry aktorskiej, zajął się wyciąganiem na wyżyny warstwy artystycznej. 

W "Birdmanie" współgra bowiem muzyka rewelacyjnie wpływająca na nastrój widza i odbiór filmu z fantastycznymi kadrami. Praca kamery zachwyca do tego stopnia, że przez pierwsze 30-40 minut seansu w tyle głowy pojawiało się u mnie pytanie "Jak oni to zrobili? Jak to możliwe, że aż tak perfekcyjnie zmontowali film kręcony na jednym ujęciu?". Na uwagę zasługuje też scenografia. Ulokowanie głównego miejsca akcji w nowojorskim teatrze pozwoliło na podążanie za poszczególnymi bohaterami po krętych, wąskich korytarzach, zaglądanie do technicznych zakamarków, podglądanie ich w zagraconych garderobach. Dzięki temu siedząc w kinowym fotelu czujemy się tak, jakbyśmy faktycznie znajdowali się w tej filmowej przestrzeni. 



(Źródło: filmequals.com i indiewire.com)

Co więcej, większość wiodących kreacji aktorskich została zagrana bezbłędnie. Prym wiedzie nieskazitelny duet Keaton-Norton. Panowie przechodzą samych siebie i niemal w każdej sekundzie tryskają całą gamą skrajnych emocji. Z tego powodu powrót Keatona z łatwością przyrównuję do odrodzenia się Feniksa z popiołów, a występ Nortona, który zwykle jest genialny, tym razem mogłabym oklaskiwać bardzo długo, gdyż stworzył postać, która ma szanse swą sławą przebić wybitną rolę Tylera Durdena z kultowego już "Fight clubu". Nic więc dziwnego, że obaj mają na swoim koncie nominacje do kilku prestiżowych nagród. Czy oskarową galę opuszczą jako zwycięzcy, dowiemy się za miesiąc, ale już dziś można gratulować oszałamiających efektów pracy!

Świetnie prezentuje się też dalsza część drugiego planu. Zach Galifianakis w momencie pojawienia się na ekranie jest nie do poznania. Jego bohater tak znacząco odbiega od dotychczasowego wizerunku aktora, że tym razem możemy odkryć zupełnie nową twarz kogoś, komu przyszywano łatkę odtwórcy wyłącznie komediowego. Watts po raz kolejny w ostatnich miesiącach prezentuje się zaskakująco dobrze (występ w "Mów mi Vincent" sprawił, że naprawdę się do niej przekonałam), zaś Stone nareszcie udowodniła, że nie bez powodu dostaje nowe angaże. Słowem: perfekcyjna, utalentowana obsada! 


(Źródło: loopedblog.com i movienewz.com)
"Birdman" to film kompletny. Niczego w nim nie zabrakło, wszystkie elementy są odpowiednio wyważone. Wizualnie, technicznie, aktorsko i koncepcyjnie jest dziełem skończonym, idealnym. Rozpoczęcie filmowego roku tak kapitalną produkcją niezwykle wysoko stawia poprzeczkę. To, czy kolejne filmy 2015 będą trzymały podobny poziom okaże się w najbliższych miesiącach. Tymczasem wszystkim spragnionym rewelacyjnych, filmowych doznań polecam seans "Birdmana". 


(Źródło: collider.com i moviepilot.com)

You Might Also Like

0 komentarze