"Hey, Mr DJ put a record on!"
14:06Angaż znanych nazwisk i dużooo marketingowej roboty. Tak wyglądała promocja "We Are Your Friends" - prawdopodobnie jednej z najgorętszych i najbardziej oczekiwanych premier tych wakacji. Czy jest o co robić tyle szumu? Sprawdziłam na przedpremierowym pokazie w warszawskiej Kinotece. I wiecie co...?
...Nie,
nie ma czego przeżywać, czym się podniecać, na czego wyglądać. Ale to nie
znaczy, że film jest fatalny. Oczywiście Oskara by nie dostał, lecz czy
wszystkie produkcje muszą wznosić nas na intelektualne wyżyny? Czy po każdym
seansie mam wychodzi z głęboką refleksją, morzem pytań o sens życia? Nie,
zdecydowanie nie! Czasami chcemy zwyczajnie wyluzować, zrelaksować się, dobrze
spędzić czas. I z tego powodu propozycja Monolith Films jest jakąś opcją.
(Źródło: youtube.com)
Jakąś, bo zapewne nie najlepszą. Umówmy się: to
ani porządny dramat, ani solidna komedia. „We Are Your Friends” trudno
sklasyfikować. Na pewno to produkcja rozrywkowa, raczej dla młodych ludzi. I to
tych, którzy przy mocnych (i głośnych!) house’owych dźwiękach chętnie pokiwają
się w fotelu.
Reżyser pokazuje nam chłopaka, który nie bardzo wie, co ze sobą począć. Staje przed dylematem: rozwijać pasję, która nie przynosi mu złamanego grosza (co najwyżej darmowe drinki w klubie) czy odrzucić młodzieńcze marzenia i przyjąć ciepłą, aczkolwiek nikczemną posadkę w firmie windykacyjnej. Na szczęście cudem zaprzyjaźnia się ze znanym DJem. Jego sława już przebrzmiewa, ale nazwisko wciąż wiele może zdziałać w branży. Wiadomo, dobrze mieć znajomości. Szczególnie, gdy wśród najbliższych muzyka jest przepiękna dziewczyna, której atutami są nie tylko uroda i seksapil, lecz także intelekt, poczucie humoru i życzliwość (so sweet!).
Wśród
wątków nie brakuje perypetii z przyjaciółmi, dylematów moralnych (złote serce i
uczciwość głównego bohatera <3), wzlotów i upadków oraz przeżyć miłosnych.
Do tego mamy całkiem fajną dawkę niezłej muzyki – choć to oczywiście jest oceną
subiektywną i zależy od gustu. W moim odczuciu house’owe brzmienia niosą nas, a
my – siedząc w kinowym fotelu – tupiemy nóżką wybijając taneczny rytm
energetycznych, iście wakacyjnych utworów i marząc, że znajdujemy się na jakieś
wielkiej imprezie czy wspaniałym festiwalu.
Prosta
historia z serii „Od zera do milionera” nie chwyta za serce. Ustalmy jedno, to
dość schematyczna, przewidywalna produkcja. Zawiera znane motywy, powielane
sceny, typowe dla gatunku kina rozrywkowego klisze. Ale i tak całkiem miło ją
się ogląda. I to nie (tylko) za sprawą niezłego ciała Zaca Efrona czy ładnej
buzi (i imponującego dekoltu) Emilty Ratajkowski. Wybierając się w letni
wieczór z grupką znajomych zapewne większość z Was będzie się dość dobrze
bawić. Bez szału, ale i bez wstydu czy zażenowania.
0 komentarze