Hej ho, Dziki Zachodzie!

21:33

Nowy film Setha McFarlane’a jest znacznie lepszy niż mierny „Ted”. I chwała za to, bo inaczej czekałyby mnie 2 godziny udręki. Bywa przaśnie, ale w zdecydowanej większości jest po prostu zabawnie. Ot, ciekawa propozycja na wiosenny wypad do kina.

Świetny jest już sam pomysł stworzenia komedii na bazie westernu. Przyznam szczerze, że na tę produkcję czekałam od stycznia. No dobrze, nie odliczałam dni jak typowy bohater-więzień, nie oglądałam regularnie trailerów, ale po obejrzeniu zwiastuna postanowiłam „Na pewno pójdę na ten film!”. Tak też zrobiłam ;)


Na szczęście, oprócz ciekawej koncepcji na parodii westernu, liczne (!!!) gagi, żarty sytuacyjne i potyczki słowne są na równie dobrym poziomie. Choć dość prymitywnych dowcipów też nie brakuje. Całość nie jest może komediowymi wyżynami, ale zdecydowana większość widzów wyjdzie z kina uradowana. Przecież nie każdy seans musi kończyć się głęboką rozminą czy też prowokować do burzliwej, intelektualnej dysputy. Trochę luzu czasami się przydaje :)


(Źródło: filmweb.pl)

Film opowiada historię Alberta, zahukanego, tchórzliwego hodowcy owiec z małej mieściny na Dzikim Zachodzie. Nasz bohater jest nie tylko wyjątkowo nieudolnym farmerem, ale również dość pechowym człowiekiem. Co i raz wpada w tarapaty. Kiedy poznajemy Alberta, po raz kolejny, wykręca się od udziału w tradycyjnej strzelaninie (będącej najpopularniejszą - o ile nie jedyną - formą rozwiązywania wszelkich sporów) i zostaje porzucony przez swoją dziewczynę. Chłopak wpada w depresję. Postanawia nawet uciec z miasta, gdy niespodziewanie poznaje tajemniczą, piękną nieznajomą, która dopiero przed momentem zawitała do miasta. Ich przyjaźń kwitnie: nieznajoma o imieniu Anna dodaje Albertowi otuchy i pewności siebie, uczy strzelania z rewolwerów, pomaga w odzyskaniu ukochanej. Niestety zupełnie nieoczekiwania do miasteczka trafia również mąż kobiety - najgroźniejszy bandzior na całym Dzikim Zachodzie...
(Źródło: interia.pl)

Jak widzicie fabuła jest dość interesująca. Dla osób choć trochę znających parodiowany gatunek przewidziano kilka perełek - chociażby w formie liter otwierających seans, które idealnie odzwierciedlają (font, rozmiar, cieniowanie) te z filmów lat 50-60 czy też w postaci nazwiska czarnego charakteru - Clinch Leatherwood, sugerującego Clinta Eastwooda, który dzięki westernom zrobił zawrotną karierę w Hollywood.

(Źródło: interia.pl)

Moją uwagę zwróciła także muzyka. Była wspaniała! Nie należę do wielkich fanów westernów.Widziałam kilkanaście tytułów: lepszych i gorszych, ale ścieżki dźwiękowe zwykle są naprawdę udane. Tym razem nie mogło być inaczej! :)

Podsumowując, "Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie" to udana parodia gatunku, w którym przed laty królował m.in. John Wayne. Jest zabawnie, lekko i przyjemnie. Jestem w stanie wybaczyć nawet kilka prostackich gagów, dając
Sethowi McFarlane’owi rozgrzeszenie za ich wprowadzenie ;)

You Might Also Like

0 komentarze