facebook instagram filmweb

Okiem Kinomaniaka

    • Strona główna
    • O mnie
    • .
    • -

    Kiedy noc szybko zapada, a na dworze hula zimny wiatr, film "Odrobina nieba" dodaje nieco energii. A przede wszystkim nadziei, że kiedyś będzie dobrze. Produkcja z Kate Hudson i Gaelem Garcią Bernalem w rolach głównych z pozoru opowiada stosunkowo prostą historię.


    Marley - szalona, piękna i niezależna trzydziestokilkuletnia singielka wiedzie dość beztroskie życie w niewielkim mieście. Pracuje w agencji reklamowej, na kilkoro przyjaciół i faceta, z którym łączy ją wyłącznie seks. Pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, spada na nią wiadomość o nowotworze, którą otrzymuje od młodego, przystojnego lekarza – Juliana. Na początku Marley odrzuca myśl o chorobie, leczeniu i wszelkich konsekwencjach zaniedbania kuracji. Żyje swoim tempem. Z czasem jednak szpital, chemioterapie i wielodniowe przesiadywanie w domu stają się nieuchronne. O 180 stopni zmienia swoje życie – porządkuje relacje z rodzicami, uczy się doceniać drobnostki życia codziennego i prawdziwą miłość. 


    Przewrotny los w jednej chwili drastycznie ją doświadczył i obficie obdarował. W tym samym czasie Marley przeżywa ciężką chorobę i szaloną miłość. Czy jednak uczucie to okaże się silniejsze od życiowych przeszkód? Czy więź łącząca pacjentkę i lekarza rzeczywiście będzie szczera, namiętna i trwała?


    Choć w filmie pobrzmiewa nutka nostalgii i romantycznej ckliwości, warto zobaczyć obraz, w którym nie wszystko jest tak piękne, łatwe i przyjemne. Bowiem "Odrobina nieba" to nie typowa komedia romantyczna, a raczej dramat z romansem w tle, który z jednej strony przestrzega przed niedocenianiem tego, co mamy, z drugiej zaś pokazuje, jak życie potrafi zaskoczyć nas w najmniej oczekiwanym momencie.


    Continue Reading


    Autorski film Barbary Białowąs (reżyseria i scenariusz) zanim jeszcze trafił na ekrany kin, wywołał skandal. Oto stawiająca pierwsze kroki w karierze (a może i ostatnie) aktorka (Aleksandra Hamkało) i młody aktor (Antoni Pawlicki) grają wiele, dość odważnych jak na polskie kino, scen erotycznych. Big love początkowo intrygował, budził zaciekawienie. Czy z takim uczuciem można było opuścić salę kinową?

    Film podejmuje interesujący temat. Mówi o toksycznym związku dwojga młodych ludzi. Kiedy Emilia (Aleksandra Hamkało) poznaje 23letniego Maćka (Antoni Pawlicki) ma zaledwie 16 lat. Chłopak otwiera przed nią świat namiętności. Na początku jest idealnie. Zakochani w sobie bohaterowie błogo spędzają czas. W końcu dziewczyna wyprowadza się z domu i rozpoczyna życie przy boku ukochanego. I wtedy zaczynają się pierwsze problemy. Chłopak jest wybuchowy, nieprzewidywalny, agresywny. Z biegiem czasu para oddala się od siebie. Zwłaszcza, gdy Emilia rozpoczyna studia na wokalistyce i zaczyna koncertować ze swoim zespołem. Jest świadoma swojej urody, seksualności. Staje się niepewna przyszłości związku z Maćkiem. Chłopak dostrzega to. Pojawiają się kłamstwa, przemoc – także ta seksualna. I rozpoczyna się drugi etap filmu. 



    Problem z Big love tkwi m.in. w tym, że niektóre wątki nie zostały wyjaśnione (np. obecność Adama na jednym z punkowych koncertów). Nie wiadomo co dzieje się z matką Emilii. Jej obecność w filmie świadczy o znikomych relacjach z córką, jednak można było pokazać to w lepszy sposób. 
    Jednak największym nieszczęściem jest gra aktorska. Zwłaszcza Aleksandry Hamkało. Choć pod względem fizycznym świetnie pasuje do roli (w pierwszej części filmu wygląda niewinnie, na nastolatkę, później zaś z sukcesem przeobraża się w wampa), to niestety nie można pochwalić u niej chyba niczego innego. W pewnym momencie podczas oglądania Big love dociera do naszych uszu, że każde zdanie wypowiedziane przez Emilię, brzmi tak samo. Bez względu na to czy jest to okrzyk zachwytu, naładowany gniewem zarzut czy wyznanie pełne smutku. Prawie wszystkie wypowiedzi bohaterki są do siebie podobne. Możliwe, że ta szczeniacka maniera była zamysłem reżyserki na przestawienie postaci Emilki. Nie zmienia to jednak faktu, że zabieg ten wypada fatalnie i boli. Zwłaszcza, że Antoni Pawlicki jest bardziej przekonujący w swojej roli. W jego oczach widać wiele emocji. Jest obecny gniew, szaleńcza miłość, złość, zazdrość. Postać Maćka pozwala na przyznanie produkcji chociaż małego plusa. Drugi należy się za muzykę. Choć nie jestem fanką tego gatunku i nie znałam wcześniej zespołów zaproszonych do współpracy przy Big love, muszę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że muzyka jest bezbłędna. Bardzo dobrze dobrano ją do postaci Emilii. Świetnie zgrała się też z klimatem filmu. 



    Na tym jednak kończy się dawanie dobrych not. Budowanie postaci głównych bohaterów opartych na stereotypach dotyczących zbuntowanej polskiej młodzieży i wsadzanie w ich usta pustych frazesów nie przyniesie sukcesu filmowi. Big love nie zachwyca. Mimo, że jest w nim kilka jasnych punktów, nie można podsumować go stwierdzeniem godny obejrzenia. A szkoda, bo mógł być całkiem dobrym tytułem. 

    Continue Reading

    Połowa listopada była czasem szczególnym, bo do kin weszła ekranizacja ostatniej części wampirze sagi. A dokładnie druga część finalnej księgi (trzeba przecież sprytnie wygenerować jak największe zyski ;)). Najbardziej zagorzałe fanki „Zmierzchu” rezerwowały bilety na nocne seanse z czwartku na piątek, by jako pierwsze zobaczyć jak w filmie zakończą się losy Edwarda i Belli.

    Nigdy nie fascynowała mnie ta opowieść. Szalona miłość wampira i nastolatki. Totalna bzdura! Aż dziw, że w kinach można było spotkać nie tylko tabuny gimnazjalistek czy licealistek, ale i panie w, wydawałoby się, rozsądnym wieku.



    „Zmierzch. Przed świtem, część 2” opowiada dalsze losy Edwarda (Robert Pattinson) i Belli (Kristen Stewart). Po urodzeniu córki Renesmee, Bella cieszy się nieśmiertelnością i stopniowo uczy się jak funkcjonować w świecie jako wampirzyca. Życie rodziny Cullenów płynie więc błogo aż do czasu, gdy kuzynka Edwarda – Irina, uznaje małą za zagrożenie dla Volturi – królewskiej rodziny wampirów. Stojący na jej czele Argo zamierza zabić dziecko, które – jego zdaniem – przyszło na świat w sposób niezgodny z obowiązującym prawem. Culleni stają w obronie Renesmee mobilizując wampirzych przyjaciół z całego świata do wspólnej walki o życie dziewczynki.


    Fabuła jest znana wiernym czytelniczkom Stephenie Meyer, które do kin wybierają się po to, by jeszcze raz zobaczyć na ekranie Roberta Pattinsona i/lub poczuć romantyczną aurę podczas kolejnych pocałunków głównych bohaterów. Te z Was, które jeszcze nie widziały ostatniej części „Zmierzchu” uprzedzam, że tym razem takich scen nie ma zbyt wiele. I to wcale nie znaczy, że ja – niezbyt wielka entuzjastka miłosnych opowieści – byłam zachwycona. Mimo iż film nie obfitował w ckliwe momenty, jest zupełnie przeciętny.

    Samą historię przedstawioną w „Przed świtem, część 2” - mimo wszystko - uznaję za najlepszą ze wszystkich epizodów wampirze sagi. Akcja jest całkiem wartka, sceny walki nie najgorsze. Jednak wielokrotnie bardzo dosadnie widać, że niemal wszystko było kręcone na greenscreenie. Poziom aktorski w „Zmierzchu” pozostaje bez zmian. Choć dla niektórych Kristen Stewart przestała być „drewnem”. Ja bym jednak nie oceniała jej występu w tym filmie tak wysoko. Trzeba za to przyznać, że w tej odsłonie wygląda znacznie lepiej niż w poprzednich odcinkach sagi.


    Podsumowując zdecydowanie wolę zaciętą walkę wampirów o przetrwanie od wampirzego love story. Film, sam w sobie, jest średni. Zwolennicy książek Meyer nie powinni być zawiedzeni, a sceptykom z doświadczenia polecam grzane wino w trakcie projekcji. Taki napój, w połączeniu z pozytywnym nastawieniem, sprawi, że wiele scen (zarówno tych niedopracowanych i przesłodzonych, jak i z założenia humorystycznych) na pewno Was rozbawi, a seans zostanie uznany za całkiem udany.  

    Continue Reading
    Późnojesienny czas już wkrótce zostanie wzbogacony mnóstwem słońca i radości. A to wszystko stanie się za sprawą premiery najnowszego obrazu Wesa Andersona. Twórca „Rushmore” i „Genialnego klanu” wyreżyserował bowiem bardzo dobry film pt. „Kochankowie z Księżyca”.

    Polski tytuł, jak to nierzadko się zdarza, wzbudza pewne zdziwienie. Oryginalna nazwa „Moonrise Kingdom” została przetłumaczona na „Kochankowie z Księżyca”. Trochę to się kupy nie trzyma, ale nie drążmy tego tematu. Bo nie ma sensu szukać dziury w całym. Niezbyt trafione tłumaczenie tytułu to chyba jedyny minus tego obrazu, który przecież nie został dokonany przez samych twórców filmu.



    W materiałach prasowych można przeczytać: „’Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom’ to dowcipna i wzruszająca historia uczucia, jakie latem 1965 roku zawładnęło sercami dwojga nastolatków, którzy nie zważając na surowe zakazy rodziców i opiekunów, zawierają sekretny pakt i uciekają, by razem przeżyć największą przygodę życia”.
    Niezwykle zaradny skaut Sam ucieka z obozu. W tym samym czasie z domu rodzinnego znika buntownicza Suzy. Nastolatki spotykają się na łące i wspólnie rozpoczynają wędrówkę na najpiękniejszą plażę Nowej Anglii poddając się stopniowo uczuciu pierwszej, młodzieńczej miłości. Podczas przygody ich życia rodzice Suzy, harcmistrz Ward i kapitan Sharp prowadzą poszukiwania dzieciaków, co i raz stawiając czoła nowym, wciąż pojawiającym się, problemom. 



    Faktycznie, film jest bardzo dowcipny.  Śmiech wzbudzają z jednej strony genialne kreacje aktorskie, (szczególnie w wydaniu Edwarda Nortona i Bruce’a Willisa, ale na oklaski zasługują też dziecięcy aktorzy), z drugiej zaś mistrzowskie dialogi. Do gustu przypadły mi również liczne gagi sytuacyjnego (np. matka Suzy komunikująca się ze swoimi dziećmi za pomocą megafonu czy kapitan Sharp zwracający się do pracownicy opieki społecznej per „Opieko Społeczna”). 
    Poza tym w czasie seansu odnosi się wrażenie, że to dorośli są nieporadni i beztroscy, a dzieci wykazują się rozsądkiem i mają poczucie odpowiedzialności. To dzieciaki starają się podejmować odważne decyzje i rozmawiać o uczuciach, czego dorośli nie potrafią lub nie chcą już robić.



    Fantastyczny komizm potęgują przepiękne zdjęcia. Cały film jest barwny, świetnie oddający wygląd lat 60. XX wieku. Dom Suzy wygląda jak domek dla lalek, kolorystyka jest iście baśniowa, a klimat magiczny. Do tego trzeba jeszcze wspomnieć o muzyce, która odgrywa bardzo ważną rolę. Ona właśnie idealnie buduje napięcie. Wszystkie te elementy sprawiają, że można całkowicie zanurzyć się w tej filmowej rzeczywistości. Bardzo dobra, pogodna propozycja. Szczerze polecam!



    Continue Reading

    W tegorocznym repertuarze Sputnika znalazło się chyba kilkadziesiąt tytułów rosyjskich produkcji. Wśród nich ambitne dramaty, kino nieme, filmy sportowe czy obrazy dla dzieci. Jednym z moich wyborów została jednak komedia pt. „Szpieg” w reżyserii Alekseja Andrianowa, która – choć nie zalicza się do rewelacyjnych przedsięwzięć – była okazją do miłego spędzenia piątkowego popołudnia.

    Scenariusz powstał w oparciu o „Powieść szpiegowską” Borysa Akunina. Akcja dzieje się podczas II wojny światowej, wiosną 1941 roku. Młody bokser, Dorin (Daniła Kozłowski), zostaje członkiem jednostki specjalnej mającej na celu schwytanie niemieckiego superagenta, nieuchwytnego i niezwykle niebezpiecznego Wassera. Pod wodzą majora Oktjabrskij (Fiodor Bondarczuk) niedoświadczony pracownik NKWD próbuje zadbać o bezpieczeństwo ojczyzny. Jak wynika bowiem z informacji bezpieki, niemiecki wywiad podstępnie przekonał najwyższe dowództwo radzieckie, że wojna między Niemcami a Związkiem Radzieckim nie będzie mieć miejsca, podczas gdy przygotowany jest niespodziewany najazd wojsk Hitlera. 


    Film w komiczny – zarówno pod względem scenariuszowym, jak i wizualnym – sposób przedstawia działania radzieckich i hitlerowskich służb wywiadowczych. Pełno w nim gagów sytuacyjnych, humorystycznych scenek i zabawnych dialogów.
    Wymowny jest również obraz, ponieważ oglądając „Szpiega” odnosi się wrażenie, że na ekranie obserwujemy historię z komiksu. Intensywne kolory, charakterystyczne ujęcia koncentrujące się co i raz na detalu czy nieco absurdalne, ale typowe dla komiksowych opowieści, wizerunki miasta podkreślają, że obraz Alekseja Andrianowa nie jest dramatem historycznym, lecz połączeniem komedii o zabarwieniu kryminalnym z historycznym komiksem.


    Trzeba dodać, że zestawienie tych gatunków jest całkiem udane. Widz jest z jednej strony wciągnięty w filmową intrygę, z drugiej zaś bawią go, obecne w produkcji, elementy humorystyczne. Nie jest to jednak arcydzieło, a przyzwoita propozycja, na którą można wybrać się do kina. Na pewno nie wszystkim się spodoba. Mimo wszystko jestem pewna, że wśród Was są ci, którzy po zakończonym seansie, tak jak i ja, określą „Szpiega” jako dobry sposób na spędzenie odrobiny wolnego czasu.  
    Continue Reading

    W ramach 6. Festiwalu Filmów Rosyjskich „Sputnik nad Wisłą” wybrałam się na kilka seansów bliżej nieznanych mi twórców. Jednym z filmów, zaznaczonych przeze mnie w folderze jako te „konieczne do zobaczenia”, był obraz w reżyserii Eldara Riazanowa pt. „Ironia losu”. Prawdę mówiąc nie wiem dlaczego zdecydowałam się na ten właśnie film. Ale mogę śmiało powiedzieć, że nie żałuję.

    Komedia z 1975 roku miała przedstawiać mało prawdopodobną sytuację, która mogła wydarzyć się tylko w noc sylwestrową. Szczerze przyznam, że nie miałam wielkich oczekiwań co do tej produkcji. Nie sądziłam, że przez znaczną część seansu będę się szczerze śmiała. Tak, śmiała. A nie delikatnie uśmiechała jak to bywa coraz częściej na szumnie promowanych hollywoodzkich komedyjkach.



    Siłą „Ironii losu” jest niewątpliwie fantastyczna historia. 36letni Żenia mieszka wraz z matką w niewielkim mieszkanku w Moskwie na ulicy Budowlanej 25, mieszkania 12 (to istotna informacja w filmie). Od 2 lat spotyka się z Galą, z którą planuje romantyczne spędzanie Sylwestra. Podczas przygotowań do wieczornej zabawy Żenia proponuje ukochanej małżeństwo. Zanim jednak świeżo upieczeni narzeczeni zaczną wspólnie świętować nadejście Nowego Roku, mężczyzna udaje się z trzema przyjaciółmi do łaźni. Tam toastom nie ma końca. Panowie pamiętają tylko o pewnej rzeczy: jeden z nich, jeszcze tego samego wieczoru, leci do Leningradu. Problem w tym, że nie za bardzo pamiętają który. Zamiast Pawła, który miał odwiedzić przebywającą na kontrakcie żonę, do Leningradu wysyłają Żenię. Ten, po przespaniu całej podróży, budzi się na lotnisku sądząc, że właśnie odprowadził kolegę na samolot i może spokojnie wrócić do domu. Taksówkarzowi podaje swój adres. Problem jednak w tym, że nawet jego klucz pasuje do leningradzkiego mieszkania przy ulicy Budowlanej 25. Niczego nie podejrzewając, kładzie się do łóżka, w którym znajduje go przerażona właścicielka - Nadia.



    Dalej jest jeszcze ciekawiej. Wątki rozwijają się fantastycznie. Historia przypadkowego spotkania Nadii i Żeni ewoluuje w błyskawicznym tempie rodząc coraz to nowe problemy. Świetne gagi sytuacyjne i fantastyczne dialogi są tym, czego brakuje wielu współczesnym filmom komediowym. Co ciekawe, momenty humorystyczne są zgrabnie przeplatane ze scenami przepełnionymi smutkiem, powagą i głęboką refleksją bohaterów nad ich życiem.
    Niekwestionowaną gwiazdą produkcji jest Andrej Magkow, wręcz niesamowity w roli Żeni. Sama bowiem gestykulacja czy mimika aktora potrafi rozbawić widza.

    Fakt, czasem w filmie są pewne dłużyzny. „Ironia losu” trwa nieco ponad 3 godziny, co dla niektórych jest barierą nie do przeskoczenia, elementem stanowiącym o rezygnacji z obejrzenia jakiegoś obrazu. Możliwe, że kiedyś film ten był pokazywany w dwóch odsłonach, gdyż mniej więcej po 1,5godzinnym projekcji na ekranie pojawiają się napisy: „Koniec części pierwszej”, „Część druga”. Nie mówię tu o zupełnie oddzielnych seansach (jak chociażby miało to miejsce w przypadku ekranizacji „Zmierzchu”), ale o dwóch częściach, które są rozdzielone krótką przerwą na wyprostowanie kości, złapanie oddechu czy skorzystanie z toalety.

    Ponadto niespecjalnie podobało mi się umieszczenie w filmie kilku pieśni rosyjskich śpiewanych przez głównych bohaterów (głosu użyczyli  Ałła Pugaczowa i Sergiej Nikitin). Pierwsze dwie czy trzy stanowią ciekawy element, ale kolejne wprowadzają już monotonię, niepotrzebnie przeciągając i tak długi film.




    Bez względu jednak na to, czy jesteście zwolennikami kultury rosyjskiej, czy wschodnioeuropejskie kino jest Wam znane, polecam „Ironię losu”. Ten obraz z pewnością spodoba się każdemu. Jako reprezentantka pokolenia końcówki lat 80’ (nieznająca na własnej skórze realiów PRLu, a już tym bardziej rzeczywistości panującej w ZSRR), bardzo dobrze bawiłam się na tym filmie, z tego względu, że przede wszystkim opowiada on o ludziach, ich uczuciach, dylematach i wyborach, a te wciąż są takie same.
     
    Continue Reading

    Wachowscy znowu wkraczają do akcji. Po raz pierwszy stworzyli film jako rodzeństwo, a nie bracia (jakiś czas temu Larry postanowił zostać Laną…). Zarówno podczas pracy nad scenariuszem, jak i w czasie samego kręcenia filmu, towarzyszył im Tom Tykwer, który na swoim koncie ma kilka naprawdę dobrych produkcji („Biegnij Lola, biegnij”, „Zakochany Paryż” czy „The International”).  Zebranie więc owej filmowej trójki przy jednym projekcie miało zwiastować nie tylko kasowy sukces, ale i świetne kino, którego mianem na pewno nie określę „Atlasu chmur”.

    Nie jest tak, że na seans przyszłam negatywnie nastawiona. Że z założenia nie chciałam, aby film mi się spodobał. Że doszukiwałam się przeróżnych błędów, potknięć i niedociągnięć. Absolutnie nie! Sądziłam, że skoro Wachowscy wracają do akcji, to ich najnowszy obraz będzie tym, co mnie nie zawiedzie.
    Trailer – jak to trailer – sugerował, że czeka mnie cudowne widowisko, a z wrażenia aż zaniemówię. Niestety, to chyba najbardziej kłamliwy trailer ostatnich czasów. Takiego zawodu nie przeżyłam już dawno!


    Ale najpierw może kilka słów o fabule. W filmie śledzimy losy postaci z przeróżnych epok i najdalszych zakątków świata. Poznajemy wielu bohaterów żyjących na przestrzeni 3 wieków: m.in. notariusza z XIX wieku, homoseksualnego muzyka z lat 30. XX wieku, amerykańską dziennikarkę żyjącą w latach 70. czy Azjatkę Sonmi z przyszłości. Ich wszelkie decyzje, tak dobre, jak i złe uczynki, mają realny wpływ na naszą planetę i decydują o tym, jak wygląda jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
    Scenarzyści opowiadają nam kilka historii umiejscowionych w odmiennym czasie i przestrzeni. Każda z tych opowieści ma przyporządkowany odrębny gatunek filmowy. Z tego względu „Atlas chmur” nie jest zwykłym, typowym filmem przygodowym. Elementy komediowe i melodramatyczne są łączone z wątkami science-fiction. Owa mieszanka gatunkowa raczej należy do udanych, choć niewątpliwie nie każdy wątek jest w takim samym stopniu wciągający.  


    Owszem, film powala na kolana pod wieloma względami. Na przepiękne zdjęcia nie można się napatrzeć, a genialna muzyka towarzyszy nam podczas niemal całej projekcji, (która notabene trwa aż 3 godziny!).  Świetne kolory wraz z fantastyczną scenerią dają baśniowy efekt, który na pewno docenią miłośnicy filmów przygodowych. Poza tym charakteryzacja jest na najwyższym poziomie. Do tego stopnia, że w pierwszej scenie nie rozpoznałam powszechnie znanego i lubianego aktora, (żeby nie psuć Wam zabawy nie powiem kto pojawia się jako pierwszy na ekranie ;)).


    Najsłabsze ogniwo filmu dla mnie stanowi fabuła. A dokładnie przesyt wątków i mnogość postaci. Zawiłość pewnych historii w połączeniu ze stosunkowo szybkim przeskakiwaniem z wątku na wątek dla niektórych może być ogromną przeszkodą w odbiorze „Atlasu chmur”. Wielowątkowość generuje również długość produkcji, która w mojej ocenie przekracza dozwolone granice. Wyznaję zasadę, że jeśli film trwa więcej niż 2 godziny, musi posiadać niezwykle interesujący scenariusz. Mimo iż sama historia (oparta na powieści  Davida Mitchella) jest ciekawa, to niewątpliwie została niemiłosiernie wydłużona, a na domiar złego jej kluczowe zdanie pada na ekranie co najmniej 4 razy, (a może i 5), co zupełnie psuje jego sens.  


    Dystrybutor określił „Atlas chmur” mianem „największego filmowego widowiska roku”. Na pewno, pod względem wizualnym, jest godny uwagi (w końcu pracowali przy nim autorzy zdjęć do „Wichrów namiętności”, „Braveheart” czy „Pachnidła”). Przykro więc, że warstwa fabularna jest bardzo nierówna. Jak wspomniałam wcześniej, niektóre wątki śledzi się z zaciekawieniem, podczas gdy inne nie robią na nas żadnego wrażenia.  Podliczają wszystkie za i przeciw dochodzę do wniosku, że „Atlas chmur” nie jest nawet blisko poprzeczki, którą wysoko umieściły wcześniejsze obrazy duetu Wachowskich.  
    Continue Reading

    Na planie „Gangstera”, po raz kolejny, spotkali się reżyser John Hillcoat i scenarzysta Nick Cave. Do tej pory panowie działali wspólnie przy 5 produkcjach, dla których Cave pisał scenariusz albo komponował muzykę. Ich poprzedni układ reżyser-scenarzysta miał miejsce w 2005 roku, podczas kręcenia „Propozycji”. I choć oba obrazy przedstawiają historię braci na tle gangsterskiej rzeczywistości, nie mają zbyt wielu łączących je elementów.




    Ameryka lat 30. XX wieku. Gdzieś poza miastem żyją bracia Bondurant: Jack, Forrest i Howard, którzy wśród miejscowych uchodzą za nieśmiertelnych. Podobnie jak większość ludzi z prowincji, zajmują się nielegalnym handlem alkoholem. Mimo panującej prohibicji nie spotykają się z problemami ze strony stróżów prawa, bo oni również zaopatrują się u Bondurantów. Jednak tak jak kosa trafia na kamień, tak również ich spotyka nieprzewidziana przeszkoda. Pewnego dnia zjawia się agent specjalny Charles Rakes z propozycją nie do odrzucenia. Oświadcza, że od tej chwili wszyscy bimbrownicy muszą dawać łapówki skorumpowanemu prokuratorowi, by dalej prowadzić alkoholowy interes. Bracia Bondurant stawiają na swoim i jako jedyni odmawiają współpracy. Od tej pory mają na karku perfidnego policjanta, który zrobi wszystko, aby dopiec swoim wrogom…



    Polski tytuł filmu nie zdaje egzaminu. Po pierwsze sugeruje jakoby była to opowieść o typowych gangsterach i mafijnych porachunkach. Po drugie zwodzi fanów kina gangsterskiego dając nadzieję, że na ekranie zobaczą liczne pościgi, strzelaniny, wartką akcję oraz czarno-białych bohaterów. Nie, tak nie będzie. Do „Gangstera” zdecydowanie bardziej panuje oryginalny tytuł „Lawless”, czyli po prostu bezprawie. W filmie bowiem widzimy rzeczywistość taką, jak normalnie jest. Nie ma więc jednoznacznie dobrych i złych osób (wyjątkiem jest chyba tylko Charles Rakes). Główni bohaterowie starają się być mniej więcej w zgodzie z prawem, choć to i owo można im zarzucić, a prowadząca ich knajpę Maggie, mimo że próbuje wyjść na prostą, też ma co nieco na sumieniu.


    „Gangster” jest więc dramatem o kryminalnym zabarwieniu z dwoma wątkami miłosnymi w tle. Dzięki solidnemu scenariuszowi (choć sam finał historii jest do przewidzenia) i świetnej grze aktorskiej  (kilka fantastycznie zagranych postaci: Gary Oldman, Guy Pearce, Tom Hardy) ogląda się go bardzo dobrze! Przyznam, że nie oczekiwałam od tego filmu zbyt wiele, ale jestem miło zaskoczona. Śmiało więc polecam go i Wam! :)


    Continue Reading

    Kilka dni temu na ekranach polskich kin pojawił się „Looper – Pętla czasu”. Połączenie kina akcji z filmem science fiction i obsadzenie głównych ról hollywoodzkimi gwiazdami wróżyło sukces produkcji.  Po seansie doszłam jednak do wniosku, że niemalże jedyną mocną stroną „Loopera” są owe „gorące nazwiska”, którym mimo dobrej gry aktorskiej zarzucić można jedno – udział w kiepskim przedsięwzięciu….

    Dla niezorientowanych krótko o fabule. W przyszłości podróże w czasie są możliwe, a organizacje przestępcze wykorzystują je do eliminacji niewygodnych ludzi. W przeszłość wysyłają swoich wrogów, którzy są zabijani przez płatnych zabójców zwanych Loopers. W roku 2044 jeden z Looperów – Joe (Joseph Gordon-Levitt) otrzymuje zadanie: zlikwidować przysłanego z przyszłości mężczyznę (Bruce Willis). Nieoczekiwanie pojawia się problem, ponieważ w owym mężczyźnie rozpoznaje samego siebie z przyszłości. Chwila wahania kosztuje go bardzo wiele - cel ucieka, a zleceniodawcy z przyszłości nie tolerują najmniejszej wpadki..



    To miało być wizjonerskie kino science fiction, w którym akcja rozwija się w zawrotnym tempie. Niestety, nie udało się. Fabuła jest tak zagmatwana, że nie wiadomo do końca kto jest kim, dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej i o co w tym wszystkim chodzi. Niektóre wątki są zupełnie niezrozumiałe (np. z jakiego powodu Cid posiada niezwykłą). Rozumiem, że nie wszystko musi być wyłożone na zasadzie „kawa na ławę”. Bardzo lubię filmy, w których trzeba główkować, wiązać ze sobą różne elementy, dopatrywać się szczegółów. Ale mam wrażenie, że akurat w przypadku „Loopera” to się kupy nie trzyma. Totalny brak logiki.
    Chociaż jest kilka scen, które przypadły mi do gustu, bo były nieoczekiwane (głównie mam na myśli pierwszą rozmowę Joe’a z jego szefem Abe’em – zupełnie nie spodziewałam się, że tak się ona potoczy).



    Na plus, poza solidną grą aktorską, oceniam tylko kwestię efektów specjalnych. W filmach science fiction zazwyczaj drażni mnie ich przesyt. Na ogół mamy mnóstwo bajeranckich gadżetów i milion innych, futurystycznych niespodzianek. Tutaj jednak pod tym względem panuje minimalizm, co bardzo mnie cieszy. Ameryka przyszłości na pierwszy rzut oka nie różni się więc od tej dzisiejszej.
    Żeby jednak nie było tak pięknie, twórcy sknocili coś innego. Zamiast nadmiaru w wykorzystywaniu nowoczesnej technologii mamy kiepską charakteryzację. Joseph Gordon-Levitt wcielający się w młodego Joe’a ma na twarzy koszmarną maskę! Oczywiście chodzi o to, aby przypominał siebie z przyszłości (Bruce Willis jako „Joe 30 lat później”). Zabieg ten w niewielkim stopniu się udał. Dlaczego tylko w niewielkim? Bo w niektórych scenach, gdy kamera robi zbliżenie na twarz młodego Joe’a, obserwujemy okropne połączenie rysów Willisa i Gordon-Levitta.



    Mimo że zachodnia prasa nie może przestać chwalić „Loopera” („uderza jak strzał w serce” - Peter Travers z „Rolling Stone”, „jeden z najlepszych filmów roku” - James Mottram z „TotalFilm”) dla mnie jest obrazem, który śmiało można pominąć w spisie filmów, które trzeba zobaczyć. No chyba, że jesteście wielkimi fanami gatunku science fiction.
    Continue Reading

    Niemieckim kandydatem do Oskara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny jest „Barbara” w reżyserii Christiana Petzolda. Trudno jednoznacznie stwierdzić czy obraz ma realne szanse na zdobycie statuetki, ponieważ mimo interesującej tematyki, jest niełatwy w odbiorze, a to może przeszkodzić mu w zdobyciu przewagi głosów członków Akademii.

    Wschodnie Niemczy, lata 80. XX wieku. Młoda lekarka Barbara składa wniosek o wizę. Władze uznają to za chęć opuszczenia NRD. Kobieta zostaje ukarana dyscyplinarnym przeniesieniem z prestiżowego szpitala w Berlinie Wschodnim na prowincję, gdzie rozpoczyna pracę na oddziale chirurgii dziecięcej. 


    Oschła i zdystansowana Barbara znajduje oparcie w przełożonym. Doktor André Reiser wyciąga do niej rękę. Próbuje pomóc jej w aklimatyzacji, w zaakceptowaniu nowej rzeczywistości. Koleżeństwo stopniowo przeradza się jednak w coś głębszego. I to nie tylko ze strony mężczyzny. W tym samym czasie kochanek Barbary - Jörg, organizuje jej ucieczkę z kraju. Czy Barbara zdecyduje się na wyjazd? Czy po raz kolejny zacznie życie od nowa?

    Na pierwszy rzut oka w filmie znajdziemy wszystko to, co powinno być. Solidna gra aktorska, dobry scenariusz, sugestywne zdjęcia odwzorowujące szarą i smutną rzeczywistość lat 80. Główna bohaterka jest nieco wycofana, małomówna, więc stwarza pozór tajemniczej. To zaciekawia widza, ale na krótko. Akcja filmu rozwija się na tyle wolno, że niektórzy mogą zacząć odczuwać pewne znużenie. I to na pewno sprawi, że fanów „Barbary” nie będzie na pęczki. Jednak czy aby na pewno o to chodzi, żeby współczesne filmy miały wielomilionowe fankluby zrzeszające osoby bezkrytycznie przyjmujące kolejne nowości?

    Continue Reading

    "Spadkobiercy" to wzruszający obraz przedstawiający losy pewnej amerykańskiej rodziny. Zamożny biznesman Matt King (George Clooney) mieszka z żoną i dwiema córkami na Hawajach. Z pozoru są szczęśliwi. Kiedy jednak żona Matta po wypadku na motorówce trafia w śpiączce do szpitala, jego świat staje na głowie. A to dopiero początek wszystkich trudności.




    Najnowszy film Alexandra Payne’a jest bardzo realistyczny. Fabuła wydaje się normalna, życiowa. Taka historia mogłaby mieć miejsce w rzeczywistości. Z pewnej odległości, z tzw. sąsiedzkiej perspektywy, rodzina King wygląda na udaną: zdrowe dzieci, zgodne małżeństwo, ogromne pieniądze. Jednak w dramatycznej sytuacji okazuje się, że to tylko ułuda. Matt był zdradzany przez ukochaną żonę. Wiedzieli o tym najbliżsi przyjaciele, a nawet starsza córka – Alexandra, która w ramach młodzieńczego buntu pali papierosy, pije alkohol, bierze narkotyki oraz spotyka się ze starszymi facetami. Matt – dotąd pochłonięty interesami firmy, musi stawić czoło rodzinnym zadaniom. Od wypadku żony stopniowo zaczyna odgrywać rolę ojca i gospodarza domu.


    "Spadkobiercy" to z pewnością dobre kino. Poza solidną fabułą mamy do czynienia z dobrą grą aktorską. Dla niektórych rola Matta to życiowa rola Clooney'a. Sama nie mówiłabym jednak o fantastycznym widowisku, nie zostałam powalona na kolana. Film zagrany jest po prostu poprawnie. Miło jednak zobaczyć boskiego George’a w ciele faceta, który – choć jest poważnym prawnikiem, mężem i ojcem – dopiero w średnim wieku przeżywa okres dojrzewania i mentalnie dorasta do prawdziwego życia. W ten sposób Clooney po raz kolejny zrywa z wizerunkiem czarującego przystojniaka na rzecz przeciętnego, chwilami wręcz nieporadnego mężczyzny.



    Urzekł mnie natomiast nastrój filmu. Zdjęcia, muzyka, stopniowo rozwijająca się historia – tak inna od wartkiej akcji w filmie sensacyjnym – to wszystko sprawia, że odnosi się wrażenie, iż jest to film w pewnym stopniu dokumentalny. Każdy jego element rozwija się swoim tempem. Jest jak w życiu. Niektóre rzeczy dzieją się tak szybko, że nie jesteśmy w stanie im zaradzić (wypadek żony Matta), innych w żaden sposób nie możemy przyśpieszyć (powrót do zdrowia, wybudzenie ze śpiączki).


    Film jest ekranizacją bestsellerowej powieści Kaui Hart Hemmings. W subtelny sposób opowiada smutną historię, z której jednak pobrzmiewa nutka nadziei. Mimo że fabułę osnuto wokół tragicznego wypadku, główną myślą obrazu pozostaje stara prawda, że rodzina jest największym dobrem, które mamy.
    Obraz zdobył nominację do Oskara, a wielu twierdziło, że sięgnie także po zwycięstwo. Od początku miałam jednak przeczucie, że na nominacji się skończy. Lecz bez względu na werdykt jury zeszłorocznej gali oskarowej, film jest zwycięzcą. A to dlatego, że reżyser znalazł świetny sposób, by wartościową, trochę łzawą opowieść, przedstawić w pogodny sposób.

    Continue Reading
    Czy w XXI wieku można zachwycić się czarno-białym filmem? Czy niema produkcja ma szansę na sukces w dobie technologii 3D i innych bajerów? Czy opowieść o przełomie w kinematografii może kogokolwiek zainteresować? Tak, tak, tak! Obraz "Artysta" jest najlepszym przekładem na to, iż nowoczesne kino chce – a co najważniejsze może - w ciekawy sposób wrócić do swoich korzeni. Film Michela Hazanaviciusa dowodzi, że czar starego kina nie prysnął. Nawet mając setki produkcji efektownych pod względem wizualnym, wykorzystujących najnowsze osiągnięcia techniki filmowej i podejmujących aktualne tematy, wielu z nas wybrało kino w wersji black & white. Dlaczego?

    "Artysta" to film po części autotematyczny. Po prostu historia o tym, jak zmieniało się kino, jak generowano pewne zmiany, które dziś traktowane są jako standard, wręcz normalność. Obecność dźwięku dla współczesnych jest tak oczywista jak to, że książka złożona jest z liter. 


    Znany aktor – George Valentin jest niekwestionowaną gwiazdą kina niemego. Ma sławę, pieniądze, wielką willę oraz żonę przy boku. Gra chyba w każdej produkcji lat. 20 ubiegłego wieku. Jego twarz widnieje na każdym plakacie rozklejonym we wszystkich zakątkach Los Angeles. Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, gwiazdor spotyka młodą tancerkę – Peppy Miller. Ten niespodziewany splot ich życiowych ścieżek zmieni wszystko. Valentin, poznawszy plany hollywoodzkich producentów co do wprowadzenia dźwięku do filmu, stanie nad krawędzią. Jednego dnia, z wybitnego artysty zamieni się w bezrobotnego aktora, który samodzielnie będzie próbował udowodnić swoją wartość. Natomiast panna Miller dostanie szansę zabłyśnięcia przed kamerą. Kolejne występy w różnych produkcjach umocnią tylko jej pozycję i sprawią, że dostanie się na sam szczyt. Czy tych dwoje, mimo tak odmiennych dróg jakie pokonuje w tym samym czasie, może łączyć miłość? Odpowiedź na to pytanie – jak przystało na dobre kino - poznamy w finale.


                                      


    Dobry wybór

    O niebanalności tej produkcji świadczy bardzo wiele elementów. Przede wszystkim sam pomysł. Hazanavicius powinien dostać ogromny medal za to, że zdołał przeforsować w filmowym światku koncepcję nakręcenia takiego przedsięwzięcia. Sam napisał fantastyczny scenariusz, który równie dobrze mógł powstać w latach 20.-30. XX wieku. Pisał go specjalnie dla Jeana Dujardina i Bérénice Bejo – odtwórców głównych ról. I choć kilkakrotnie próbowano namówić go do zamiany Dujardina na jedno ze znanych, dochodowych, hollywoodzkich nazwisk (tj. Depp), nie dał za wygraną. Mocno stawiał na swoim i – jak widać – miał rację. Efekt jest rewelacyjny! Fenomenalny film, który sprawił, że na sali kinowej panuje magiczna atmosfera. Z otwartymi ustami śledzi się losy protagonistów, a publiczność z dziecięcym zaciekawieniem coraz bardziej rozszerza oczy, by wszystko dokładnie zobaczyć, by niczego nie przegapić. I nie stracić, bo również muzyka jest genialna. Całość – zdjęcia, kostiumy, muzyka, charakteryzacja, taniec, mimika, gesty – wprowadza nas w pierwszy okres kinematografii. Wszystko zapewnia, że znajdujemy się właśnie na przełomie lat 20. i 30. I wcale nie brakuje nam dialogów. Nie tęsknimy za słowami. Bo to, co bohaterowie chcą wyrazić, idealnie przekazują za pomocą miny, grymasu, gestu, postawy. Aktorstwo Dujardina i Bejo to istne mistrzostwo! Klasa najwyższa z najwyższych.


          




    Nowa-stara produkcja czarno-biała
    O "Artyście" mogłabym pisać nieprzerwanie jeszcze przez kilka dni. Fenomen tego filmu na pewno rozbudził środowisko filmowe. Nie wiadomo jednak czy to zachwyt nad jednorazowym przedsięwzięciem czy też dłuższe zauroczenie produkcją czarno-białą, które wywoła teraz lawinę co najmniej kilku podobnych. O tym dowiemy się jednak w najbliższym czasie. Dla sceptyków mam na koniec pewną myśl. Sama nie byłam przekonana co do artyzmu szalonego pomysłu Hazanaviciusa. Po usłyszeniu werdyktu Akademii myślałam, że to żart. Okazuje się jednak, że nawet nie będąc wielkim miłośnikiem starego kina można zakochać się w Artyście. Przede wszystkim za sprawą magii, która subtelnie ulatuje z ekranu w naszą stronę. Do Was należy więc decyzja czy dacie się oczarować…


                                     

    Continue Reading
    Dziś do kin trafia najnowszy obraz Michaela Hanekego pt. "Miłość". Film przedstawia losy małżeństwa z długoletnim stażem, które zmaga się ze starością, z nagłą chorobą jego z nich. I choć zarys tej historii wydaje się trochę nudny, niezbyt ciekawy, bardzo zwyczajny, w tym właśnie tkwi siła produkcji. Bo Haneke pokazuje skrawek rzeczywistości, który za kilka, kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat może stać się naszą rzeczywistością.
                                                         
    Paryskie małżeństwo emerytowanych nauczycieli muzyki, George i Anne, żyje ze sobą od kilkudziesięciu lat. Poznajemy je, gdy siedzi w filharmonii na koncercie dawnego ucznia Anny. Bohaterowie są szczęśliwi, eleganccy, kulturalni. I wciąż bardzo zżyci ze sobą. Pewnego dnia, zupełnie nagle, Anne dostaje wylewu. Jej ciągle pogarszający się stan zdrowia sprawia, że życie George'a diametralnie się zmienia. Mężczyzna zaczyna pełnić funkcję czułego opiekuna, nie przestając być do żony wiernym przyjacielem. Nie pozwala na oddanie jej do domu starości, nie godzi się - zgodnie z jej wolą - na odesłanie do szpitala. Choroba staje się więc dla małżeństwa największym i zarazem najtrudniejszym testem dla ich miłości.
                         

    Film ten to jednak nie tylko opowieść o miłości, czułości, opiekuńczości. To także, a może przede wszystkim, rozważanie nad tym, jak bardzo jesteśmy w stanie poświęcić się dla drugiej osoby. Gdzie leży granica rezygnacji z siebie dla ukochanej/ukochanego? Reżyser posunął się jeszcze o krok dalej. Pyta nas jak długo można oddać siebie komuś, jak długo jesteśmy w stanie patrzeć na cierpienie bliskiej osoby.


                           
                                                 
    Co znamienne, w "Miłości" nie padają wielkie słowa, wielkie wyznania. Są gesty świadczące o wciąż żywej miłości. I dramat odchodzenia. Historia życia naszych bohaterów jest zapisana w muzyce. George przypomina sobie żonę, gdy zasiadała do fortepianu i grała ulubione utwory. 

    Nie sposób nie docenić kunsztu duetu aktorskiego. Ich gra, a zwłaszcza kreacja Emmanuelle Riva, jest niesamowita. W pierwszych scenach Riva jest elegancką starszą panią. Idealnie ułożona fryzura, delikatny makijaż. Pod koniec filmu jest nie do poznania. Bezwładne ciało, zdeformowana twarz, na przemian nieobecne lub pełne bólu spojrzenie.


    Jeśli poszukacie tekstów dotyczących "Miłości" na pewno natraficie na takie zdanie będące opisem filmu: "(...) to jedno z największych arcydzieł współczesnego kina. Film opowiada o sile miłości, czułości i poświęceniu". I ja - choć niektórzy powiedzą, że wolą wcześniejsze obrazy Hanekego - całkowicie się z nim zgadzam. To fantastyczna opowieść, która dzięki niemalże minimalistycznej, subtelnej formie ubogaconej idealnie dobraną muzyką, trafia prosto w serce. I nie tylko w serce, bo daje do myślenia. Zwłaszcza w czasach, gdy miłość utożsamia się tylko z błogim, radosnym uczuciem. Gdy dla wielu młodych to leżenie na łące i trzymanie się za ręce, a nie wieloletnia praca.

                                

    Haneke nie bez powodu otrzymał Złotą Palmę na 65. Festiwalu w Cannes. Jego "Miłość" to historia o ludzkiej egzystencji, a głównie o jej ostatnim etapie - śmierci. Reżyser, dzięki prostocie przekazu oraz dosłowności obrazów, prezentuje to, co związane z umieraniem: tragedię, ból oraz cierpienie najbliższych. W ten sposób pokazuje nam to, na co nie zwracamy uwagi na co dzień, co wypychamy ze świadomości, co spychamy na margines. Coś, co na pewno nas czeka, a przed czym uciekamy całe życie. Śmierć.
    Continue Reading

    Bondomania wciąż trwa. I trwać będzie jeszcze przez kilka ładnych tygodni. "Skyfall" króluje w kinach, a krytycy wychwalają go pod niebiosa. Moim zdaniem jednak niesłusznie. Nie to, że nowy Bond jest kiepski, nieciekawy czy przewidywalny. Po prostu chyba nie przeskoczył poprzeczki stawianej tym razem naprawdę wysoko.

    (Źródło: telegraph.co.uk)

    Idąc do kina nie zaczytywałam się recenzjami. Nie zamierzałam znać szczegółów fabuły. Stwierdziłam, że chcę być zaskoczona przez Bonda wykreowanego przez Sama Mendesa. Nie nastawiałam się jednak na rewelacyjne widowisko. I słusznie, bo szczęka mi nie opadła.

    Pierwsze kilkanaście minut "Skyfall" to rozkosz dla oka. Fantastyczne zdjęcia, piękne krajobrazy, a do tego tempo, tempo, tempo! Akcja rozwija się idealnie. Wierny szpieg Jej Królewskiej Mości - mimo kilku zmarszczek - nadal ma świetną formę. Jego pościg za złodziejem dysku ze ściśle tajnymi danymi MI6 to prawdziwy majstersztyk. Jest krew, jest pot, są szybkie samochody i motocykle, jest walka wręcz oraz wymiana ognia. Gonitwa kończy się jednak tragicznie....Bond ginie! A tak się przynajmniej wszystkim wydaje. Trafiony w ramię wpada do rwącej rzeki gdzieś w Turcji. M pisze jego nekrolog, podczas gdy 007 popija piwko w ramionach pięknej kobiety. 


    (Źródła: dailymail.co.uk i telegraph.co.uk)                

    Podczas jego nieobecności siedziba brytyjskiego wywiadu zostaje zaatakowana przez terrorystów. Wegetujący w nadmorskiej, tureckiej wiosce Bond postanawia wrócić do służby, choć nie wyzbył się w pełni uczucia wypalenia zawodowego. Kilka miesięcy rzekomej śmierci miały mu pomóc w walce z depresją czy kryzysem wieku średniego. Terapia nie okazała się skuteczna. Mimo wszystko agent 007 stawia się w Londynie w gotowości do kolejnej misji. O dziwo jednak M nie jest dla niego pobłażliwa. Odsyła Bonda na testy: zarówno sprawnościowej, jak i psychologiczne. I chociaż ich wynik jest żenujący, przydziela mu nowe zadanie.    


    W tym miejscu zaczyna się właściwa akcja. Bond wyrusza w teren, by odnaleźć zleceniodawcę kradzieży dysku oraz sprawcę ataku na MI6. Nie będę jednak streszczać fabuły, która momentami trochę kuleje.
    Skupię się najpierw na dobrych stronach "Skyfall", których jest wiele.

    Liczne zwroty akcji, dobra gra aktorska (genialny Javier Bardem), ciekawe postacie, a do tego szczegóły takie jak świetna czołówka czy pewne nawiązania do starszych części sprawiają, że film ogląda się rewelacyjnie. Zaangażowanie Oskarowej obsady (Judi Dench, Javier Bardem czy nominowany za "Angielskiego pacjenta" Ralph Fiennes) było doskonałym pomysłem.                     



    (Źródło: ew.com)

    Ciekawym posunięciem była także zmiana Q. Dotychczasowy kwatermistrz MI6 to starszy pan, który wyposaża Bonda do pełnienia różnorodnych misji. Nowy Q to z pozoru żółtodziób. Młody, pod krawatem, w okularkach i z bujną grzywą. Na dodatek nie oferuje wybuchowych rekwizytów. Jednak ten jego "hipsterski look" w połączeniu z poczuciem humoru sprawia, że daję mu zielone światło.
                     
    (Źródło: telegraph.co.uk)

    W "Skyfall" były jednak elementy, które nie przypadły mi do gustu. Mam wrażenie, że w poprzednich częściach z Danielem Craigiem w roli głównej, kobiety zaczęły odgrywać ważne postacie. Były istotne w filmach. Zaś teraz wróciliśmy do klimatu sprzed "Casino Royale", gdzie panie stanowią wyłącznie piękny dodatek do 007. Są niejako na boku. Oczywiście poza M, która przoduje w 23. odcinku o Bondzie.

    Wiele osób doszukuje się "Batmana" w Bondzie. Szczerze mówiąc tych nawiązań do nolanowskiego Batmana jest całkiem sporo: obaj bohaterowie zaszywają się przed światem udając martwych, obaj wracają do rodzinnego domu i odwiedzają groby rodziców, obaj też mogą liczyć na pomoc starego kompana - przyjaciela rodziny. Ponadto w "Skyfall" czarny charakter jest stylizowany na Jokera. Tak charakterologicznie (szalony), jak i fizycznie (tlenione na blond włosy). Osobiście chyba nie kupuję tego czerpania z Batmana. Dla mnie Bond ma swój charakter, swoją stylistykę. I wciąganie w to elementów związanych z innym bohaterem jest zupełnie niepotrzebne.


    (Źródło: madameedith.blogspot.com)

    Nawet jeśli machnąć ręką na powyższe aspekty, największym grzechem twórców "Skyfall" są niedociągnięcia scenariuszowe. Tak tak, to się pojawia w najnowszej opowieści o 007. Dlaczego ginie M, skoro to jedna z - chronologicznie pierwszych - przygód Bonda? Dlaczego agent 007 przeżywa kryzys i wypalenie zawodowe, jeśli ledwie co rozpoczął służbę w MI6? Dlaczego - jak zauważa M podczas składania zeznań przed minister obrony narodowej - trudno zdefiniować współczesnych wrogów, skoro wciąż tkwimy - zgodnie z pierwszymi powieściami Iana Fleminga - w czarno-białym świecie, gdzie ci źli pochodzą głównie ze Związku Radzieckiego czy Chin? 
    Odpowiedzi na te pytania nie odnajdujemy w filmie. Z jednej strony obraz Sama Mendesa rozpoczyna więc bondowską serię (wprowadzenie postaci Evy Moneypenny), z drugiej zaś kończy ją w formie, jaką znaliśmy do tej pory (nowy Q, nowy M i 007 w kwiecie wieku). Czy kolejna misja agenta 007 będzie równie ekscytująca? Czy Bond bez genialnej Judi Dench w roli M zyska naszą sympatię? Dowiemy się już za jakiś czas. Póki co zachęcam do zobaczenia "Skyfall", bo to niewątpliwie odcinek jedyny w swoim rodzaju.
                               
                                                                                                    (Źródło: overland.org.au)





    Bez względu na to, czy film przypadnie nam do gustu, najnowsza przygoda 007 kasowy sukces i tak ma w kieszeni. Już w pierwszy weekend zarobiła prawie 78 milionów dolarów. A dodajmy, że "Skyfall" wciąż czeka na swoją premierę między innymi w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Na naszym podwórku produkcja spisała się na piątkę z plusem. W ciągu weekendu otwarcia zobaczyło ją nieco ponad 390 tysięcy widzów, co jest najlepszym wynikiem w Polsce od dwóch lat!
    Continue Reading
    Newer
    Stories
    Older
    Stories

    Polub na Facebooku

    Śledź na Instagramie

    SnapWidget · Instagram Widget

    Szukaj

    recent posts

    Archiwum

    • ►  2020 (12)
      • ►  października 2020 (1)
      • ►  kwietnia 2020 (1)
      • ►  marca 2020 (3)
      • ►  lutego 2020 (4)
      • ►  stycznia 2020 (3)
    • ►  2019 (27)
      • ►  listopada 2019 (1)
      • ►  października 2019 (3)
      • ►  września 2019 (1)
      • ►  sierpnia 2019 (1)
      • ►  lipca 2019 (4)
      • ►  czerwca 2019 (2)
      • ►  maja 2019 (2)
      • ►  kwietnia 2019 (2)
      • ►  marca 2019 (3)
      • ►  lutego 2019 (3)
      • ►  stycznia 2019 (5)
    • ►  2018 (34)
      • ►  grudnia 2018 (2)
      • ►  listopada 2018 (3)
      • ►  października 2018 (3)
      • ►  września 2018 (3)
      • ►  sierpnia 2018 (4)
      • ►  lipca 2018 (1)
      • ►  czerwca 2018 (3)
      • ►  maja 2018 (3)
      • ►  kwietnia 2018 (3)
      • ►  marca 2018 (3)
      • ►  lutego 2018 (5)
      • ►  stycznia 2018 (1)
    • ►  2017 (38)
      • ►  grudnia 2017 (3)
      • ►  listopada 2017 (4)
      • ►  października 2017 (4)
      • ►  września 2017 (4)
      • ►  sierpnia 2017 (5)
      • ►  lipca 2017 (1)
      • ►  maja 2017 (3)
      • ►  kwietnia 2017 (1)
      • ►  marca 2017 (3)
      • ►  lutego 2017 (4)
      • ►  stycznia 2017 (6)
    • ►  2016 (36)
      • ►  grudnia 2016 (2)
      • ►  listopada 2016 (5)
      • ►  października 2016 (6)
      • ►  września 2016 (5)
      • ►  sierpnia 2016 (2)
      • ►  maja 2016 (1)
      • ►  kwietnia 2016 (8)
      • ►  marca 2016 (3)
      • ►  lutego 2016 (1)
      • ►  stycznia 2016 (3)
    • ►  2015 (57)
      • ►  grudnia 2015 (4)
      • ►  listopada 2015 (9)
      • ►  października 2015 (4)
      • ►  września 2015 (4)
      • ►  sierpnia 2015 (3)
      • ►  lipca 2015 (2)
      • ►  czerwca 2015 (2)
      • ►  maja 2015 (6)
      • ►  kwietnia 2015 (6)
      • ►  marca 2015 (5)
      • ►  lutego 2015 (6)
      • ►  stycznia 2015 (6)
    • ►  2014 (75)
      • ►  grudnia 2014 (8)
      • ►  listopada 2014 (12)
      • ►  października 2014 (17)
      • ►  września 2014 (15)
      • ►  sierpnia 2014 (5)
      • ►  lipca 2014 (1)
      • ►  czerwca 2014 (7)
      • ►  maja 2014 (2)
      • ►  kwietnia 2014 (5)
      • ►  marca 2014 (2)
      • ►  stycznia 2014 (1)
    • ►  2013 (11)
      • ►  listopada 2013 (1)
      • ►  października 2013 (4)
      • ►  września 2013 (1)
      • ►  lipca 2013 (1)
      • ►  czerwca 2013 (1)
      • ►  kwietnia 2013 (3)
    • ▼  2012 (21)
      • ▼  grudnia 2012 (3)
        • Przewrotność losu
        • Polska miłość klasy B
        • Wampiry atakują po raz ostatni
      • ►  listopada 2012 (10)
        • Nastoletnie love story
        • Agent Dorin w akcji
        • Szalona noc sylwestrowa
        • Wędrówka w czasie
        • Bezprawie
        • Zaplątani w czasie
        • O wolności
        • Nie ma raju na Hawajach
        • Czar niemego kina
        • Trudna miłość, czyli historia o umieraniu
      • ►  października 2012 (5)
        • Bond jakiego nie znacie...
      • ►  kwietnia 2012 (2)
      • ►  marca 2012 (1)

    Obserwatorzy

    Subskrybuj

    Posty
    Atom
    Posty
    Komentarze
    Atom
    Komentarze

    Czytam

    • Apetyt na film - blog filmowy
      Hello world!
      3 tygodnie temu
    • KULTURALNIE PO GODZINACH
      My Master Builder | Wyndham’s Theatre, London
      4 tygodnie temu
    • Z górnej półki
      Zielone Botki: Stylowe i Wygodne Buty na Każdą Okazję
      1 rok temu
    • FILM planeta
      FILMplaneta powraca!
      2 lata temu
    • ekran pod okiem
      A Virtual Reality Soldier Simulator
      5 lat temu
    • pocahontas recenzuje
      "Cheer" - serial Netflixa
      5 lat temu
    • Po napisach końcowych
      Październik w kinie (Joker, Był sobie pies 2, Czarny Mercedes, Boże Ciało, Ślicznotki, Zombieland: Kulki w łeb)
      5 lat temu
    • Filmowe konkret - słowo
      Dom, który zbudował Jack (2018) – wideorecenzja
      6 lat temu
    • skrawki kina
      ROMA
      6 lat temu
    • In Love With Movie
      9. Festiwal Kamera Akcja - relacja
      6 lat temu
    • WELUR & poliester
      „Casablanca” x Scenograficzne Szorty
      7 lat temu
    • movielicious - blog filmowy
      15. Tydzień Kina Hiszpańskiego
      10 lat temu
    • Skazany na Kino
      Zodiak (2007)
      10 lat temu
    Pokaż 5 Pokaż wszystko
    Obsługiwane przez usługę Blogger.

    Labels

    Oskary Sputnik WFF dokument dramat festiwal kino akcji kino europejskie kino polskie kryminał serial
    facebook instagram filmweb

    Created with by BeautyTemplates

    Back to top