facebook instagram filmweb

Okiem Kinomaniaka

    • Strona główna
    • O mnie
    • .
    • -
    "Hasta la vista" to film, który na Filmwebie został sklasyfikowany jako melodramat, ale z pewnością nim nie jestem. Nie jest jednak ani czystej krwi dramatem, ani też stuprocentową komedią. Obraz Geoffrey’a Enthovena to raczej komediodramat poruszający tematykę życia osób niepełnosprawnych. 

    (Źródło: filmweb.pl)

    Trójka bohaterów "Hasta la vista" jest dość nietypowa. To niedowidzący Józef, całkowicie sparaliżowany Phillip oraz poruszający się na wózku i walczący z postępującym guzem mózgu Lars. Każdy z nich, mimo uciążliwej choroby, snuje normalne marzenia. Takie same czy bardzo podobne do tych, które mają osoby zupełnie zdrowe. Chcą wyjeżdżać na wakacje, dobrze się bawić i mieć satysfakcjonującą pracę. Marzą jednak o czymś jeszcze. Pragną odwiedzić hiszpański kurort w Punta del Mar, by zawitać w tamtejszym... burdelu dla niepełnosprawnych! Panowie za punkt honoru obierają rychłą utratę dziewictwa i nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Misternie przygotowują, mającą nastąpić z dnia na dzień, wyprawę. Wyjeżdżają w podróż życia wbrew wszystkim i wszystkiemu.

    (Źródło: mmopole.pl)

    Jak się okazuje nie istotny jest jednak cel ich podróży.
    Bo „Hasta la vista” to kino drogi. Wycieczka busem z belgijskiego miasteczka nad Morze Śródziemne jest okazją do poznania osobowości naszych bohaterów, ich dystansu do siebie i swojej choroby, do zauważenia, jak niewiele różni nas od osób borykających się z taką czy inną formą niepełnosprawności. Świetnie zagrane postacie, fantastyczne dialogi. 

    (Źródło: oslokino.no)


    Film oglądałam ponad 2 lata temu, na Przeglądzie Lato Filmów. I doskonale pamiętam, że niektóre osoby po opuszczenia sali kinowej miały nieco zdegustowane miny i dość oburzonym tonem mówiły „co za niesmaczny film!”. Dla mnie jednak był on bardzo dobrym zakończeniem tamtego festiwalu. Ba, wciąż niezwykle ciepło o nim myślę i chętnie do niego wrócę. Bo tamtejszy humor zdecydowanie mi odpowiada, a jedna z głównych myśli filmu jest mi niezmiernie bliska: jeśli cokolwiek nas ogranicza, to przecież tylko my sami.



    Continue Reading
    Ustalmy jedno – seriali jest cała masa. Ostatnie dwa dziesięciolecia to prawdziwy wysyp sitcomów! Możemy dowolnie przebierać w gatunkach (familijne, komediowe, detektywistyczne, historyczne), interesujących nas tematach (polityka, przyjaźń, prawnicza codzienność, romans, szpitalne życie) czy grających w nich naszych ulubionych aktorach. Dla jednych seriale są drabiną do sukcesu (George Clooney, Jennifer Aniston), innym otwierają nowe drzwi i podkreślają ich nieprzeciętny talent (Kevin Spacey, Matthew McConauhey). Żeby w tym zalewie seriali znaleźć tytuł, który sprosta naszym oczekiwaniom, trzeba się trochę natrudzić. Nie raz, nie dwa, sięgałam po chwalony produkt, który mimo wszystko nie przypadł mi do gustu. Przykładami mogą być choćby „Mad Men” i „The Big Bang Theory”.

    Abyście nie szukali po omacku, podrzucam naprawdę ciekawy serial. Dwa sezony, sześć odcinków, a w każdym inna opowieść. O czym mowa? O „Czarnym lustrze”, które podbije serca wielu!

    (Źródło: theguardian.com)

    Serial polecali mi koledzy z pracy. I przyznam, że trochę zwlekałam z zapoznaniem się z nim. W końcu obejrzałam pierwszy odcinek. I dosłownie mnie zamurowało! Naprawdę pod koniec pierwszego odcinka siedziałam z otwartą buzią, nie będąc w stanie pojąć jak łatwo zmanipulować społeczeństwem i jak wielki wpływ na decyzje wysoko postawionych urzędników ma tzw. opinia publiczna.

    Fabuła w każdym odcinku jest inna, ale je wszystkie łączy ogólne założenie: chęć pokazania, jak nowinki technologiczne i otaczające nas gadżety mogą wkrótce negatywnie wpłynąć na nasze życie. I będą czymś, co zamiast je ułatwiać, zniszczy jego urok, pozbywając nas tego, co intymne, ważne, ludzkie.


    Kolejne odsłony „Czarnego lustra” pokazują zatrważającą rzecz: najnowsze odkrycia techniki ograniczają nas, manipulują ludźmi, podświadomie wpływają na nasz sposób myślenia. Osoby potrafiące wykorzystać nowe media czy inne świeże wynalazki są w stanie sterować całym społeczeństwem, a z niemal każdej jednostki zrobić niewolnika. 

    Bardzo gorąco polecam, choć od razu zaznaczam, że na pewno nie wszystkim się spodoba. Akcja nie jest wartka, nie występują w nim gorące nazwiska branży filmowej, ale całość – jak dla mnie – zasługuje na 8/10 punktów (w skali Filmwebowej „bardzo dobry”).

    (Źródło: filmweb.pl)



    Continue Reading

    Od soboty (21.06) ekipa Film Busters nagrywa zdjęcia do kolejnego projektu. „Dyptyk warszawski” to 30-minutowy film o mieszkańcach Warszawy, o którym pisałam już nie raz. Krótkometrażowy film fabularny został sfinansowany przez miłośników kina za pomocą platformy PolakPotrafi.pl

    „Dyptyk warszawski” złożony jest z dwóch segmentów: „Zwątpienia” Michała Słomki, o trójce przyjaciół – Ani, Tomka i Igora, która przybyła do stolicy na studia i „Mniejszości” Pawła Son Ngo opowiadającej losy pary Wietnamczyków (Trang i Long), będącej częścią gangu narkotykowego. 


    Zdjęcia potrwają do czwartku. Specjalnie dla Was pojawiałam się pierwszego dnia na planie, gdy ekipa kręciła sceny nad Wisłą. Było pochmurno, chłodno i wietrznie, ale działali bardzo dzielnie i sprawnie. Jak wyglądała ich praca zobaczycie na zdjęciach, a poniżej wrzucam krótki wywiad z aktorami występującymi w roli Tomka i Igora.

    Tomasz Włosok i Piotr Nerlewski to aktorzy segmentu „Zwątpienie” reżyserowanego przez Michała Słomkę. W „Dyptyku warszawskim” grają przyjaciół, których przyjaźń zostaje wystawiona na próbę. Na co dzień studiują w PWST w Warszawie. Jak twierdzą, scena ciągnęła ich od zawsze. Na razie możemy oglądać ich w nielicznych produkcjach telewizyjnych i filmowych („Jack Strong”, „Pierwsza miłość”, „Akcja odwołana”), ale zapowiadają, że po zakończeniu zmagań z filmami dyplomowymi, będą zdecydowanie częściej pojawiać się w różnych projektach.

    Okiem Kinomaniaka: W jaki sposób trafiliście do ekipy realizującej projekt „Dyptyku warszawskiego”?
    Tomasz Włosok: Wcześniej brałem udział w „Akcji odwołanej”, czyli pracy dyplomowej Michała Słomki, (który reżyseruje segment „Zwątpienie” – przyp. red.). Później Michał zaproponował mi udział w swoim kolejnym filmie – to było „Zwątpienie”, a ja – z racji tego, że z Piotrem jestem na roku – zaproponowałem mu, żebyśmy razem wzięli w nim udział. Co prawda ten projekt w pewnym momencie legł w gruzach, ale wróciliśmy do tego tematu. Teraz jest on poszerzony o ten wątek wietnamski.
    Piotr Nerlewski: Z mojej strony wyglądało to w ten sposób, że faktycznie Tomek powiedział o projekcie swojego kolegi Michała Słomki. Byliśmy na pierwszym roku i zależało nam na tym, żeby zdobywać coraz więcej doświadczenia przed kamerą, więc od razu zgodziłem się. Na tyle nam się to spodobało, że teraz – po przerwie – bez zająknięcia wróciliśmy do tematu.



    OK: Jakie są Wasze wrażenia po nagraniu pierwszych scen w tym nadwiślańskim krajobrazie? Pogoda Was nie oszczędzała!
    TW: Kiedy dwa lata temu nagrywaliśmy tę samą scenę spotkaliśmy się z  jeszcze trudniejszymi warunkami, bo padał śnieg! Dzisiaj jest chyba również przyjemnie (wiatr znad Wisły utrudniał rozstawienie sprzętu – przyp. red.).
    PN: Jak widać, pogoda zawsze nam dopisuje, kiedy gramy tę scenę.
    TW: Ale ona chyba właśnie jest taka brudna, błotnista, ponura. Myślę, że ta trudna pogoda fajnie się wpisze do koncepcji.

    OK: Co, oprócz szkoły teatralnej i udziału w „Dyptyku warszawskim”, zajmuje Wasz czas? Gdzie i jak próbujecie szlifować swoje aktorskie umiejętności?
    TW: Na razie na niewiele możemy sobie pozwolić, bo szkoła jest bardzo absorbująca. Myślę, że do takich pytań moglibyśmy wrócić za jakiś czas.
    PN: Przed nami jest rok dyplomowy, więc będziemy przygotowywać dwa projekty, żeby zaliczyć szkołę. Nad nimi pracuje się dosłownie cały rok, a potem jedziemy z nimi na festiwal do Łodzi, na Przegląd Szkół Teatralnych. Dopiero później będzie więcej czasu na branie udziału w takich pozaszkolnych projektach jak „Dyptyk…”.



    OK: Kino czy teatr - co Was bardziej interesuje? Oczywiście, gdyby trzeba było wybierać.
    TW: Och, to jest trudne pytanie! Teatr to jednak stała praca. Może nie w większości przypadków, ale jednak łączy się z etatem, jakąś stabilizacją. Za to film jest takim rarytasem, który się czasami trafia. Wiadomo, lepiej zagrać w filmie, bo to jest wspaniałe uczucie oglądać potem coś, co tworzyło tak wielu ludzi. Nie ujmując oczywiście sztuce teatralnej!
    PN: Szczególnie, że film ma znacznie większy zasięg. Ogląda go o wiele więcej osób niż sztukę teatralną. Tym bardziej, że nie każdy przecież chodzi do teatru. Dlatego właśnie film daje większe szanse zaistnienia aktorom, głównie młodym, takim jak my.







    Continue Reading
    Chcecie obejrzeć naprawdę dobry dokument? Pragniecie poznać historię niesamowicie utalentowanych kobiet, które nie zrobiły wielkiej kariery? A przy tym macie ochotę posłuchać porządnej dawki wprost genialnej muzyki? Koniecznie idźcie na „O krok od sławy” – to istny hit lata!


    Na wstępie słowo wyjaśnienia. To nie będzie słodka historyjka fabularna o pięknych, młodych dziewczynach, które mimo wielu przeszkód, osiągnęły swój cel. To dokument, więc mamy miejsce na łzy, rozczarowanie, smutek, złość, zazdrość i gniew. Bo takie właśnie jest życie. Morgan Neville pokazuje całe spektrum emocji, które noszą w sobie mistrzynie drugiego planu.

    Bohaterki „O krok od sławy” to jednak wspaniałe kobiety. Są nie tylko niesamowicie utalentowane (dźwięki, które wydobywa z siebie Lisa Fischer sprawią, że spadną Wam kapcie!), ale również pracowite, oddane, systematyczne i pokorne. Nie ma w nich ani krzty zadufania czy pychy. Wszystko co robią, czynią z pasji. Chcą być sławne, doceniane, zauważone, ale nie kosztem czyjejś krzywdy albo zaprzedania swoich wartości. Nie zamierzają podkładać „świń” innym piosenkarzom czy podlizywać się wpływowym ludziom. Są sobą i takie pragną pozostać do końca. Bez względu na to, gdzie taka taktyka ich zaprowadzi.

    (Źródło: film.interia.pl)

    Zbiór wywiadów pokazuje nam bezimienne gwiazdy muzyki. Gwiazdy największego kalibru. Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że znamy ich głosy, ich partie w naszych ulubionych kawałkach, a nie kojarzymy twarzy czy nazwisk. Darlene Love, Claudia Lennear, Lisa Fischer, Judith Hill czy Merry Clayton – to wspaniałe piosenkarki, których brzmienia nie są nam obce! Niektóre tworzą do dziś, inne są prekursorkami chórków, jakie występują u współczesnych artystów. 


    To ci artyści – Mike Jagger, Sting, Bruce Springsteen, Stevie Wonder – wychwalają je. I nie jest to zwykłe „słodzenie”, nie ma w tych fałszu. Widać, że zdają sobie sprawę, iż trafili na niezwykłe piosenkarki, którym – z różnych względów – nie było dane zrobić solowej kariery. Jedne miały na utrzymaniu rodziny, inne nie goniły szaleńczo za producentami, jeszcze inne wydały płyty, które po prostu się nie sprzedawały. W ich oczach wciąż widać jednak wielką miłość do muzyki i chęć tworzenia.

    (Źródło: vimeo.com)

    Osobiście odbieram ten dokument także w kategorii pozamuzycznej. Bo choć głównie to losy wielkich piosenkarek, które są nieznane dla świata, istny hołd dla wszystkich artystów muzyki lat. 60., 70. i 80., to gdzieś tam głęboko odczytuję „O krok od sławy” jeszcze jako przesłanie do nas wszystkich. Przesłanie, by robić w życiu to, co się kocha. Bez względu na to, jak dużo osób docenia nasz talent i zaangażowanie. Bez względu na to, czy pasja przynosi nam miliony i światowy rozgłos. Warto pozostać wiernym sobie, swoim ideałom i nie porzucać marzeń. Czasem – jak pokazują losy Darlene Love – przez dziesięciolecia można na pozór bez skutku tworzyć i w pewnej chwili, zupełnie nieoczekiwanie, kiedy już właściwie poddaliśmy się walkowerem, z ogromną siłą odżywa nadzieja i mamy odwagę jeszcze raz podążyć za marzeniami.


    (Źródło: filmweb.pl)





    Continue Reading
    Ok, przyznam się bez bicia – lubię Liama Neesona. Po prostu. Większość filmów, w których do tej pory go oglądałam, jest całkiem w porządku. Poza tym – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – lubię jego sposób mówienia [barwa głosu, wyspiarski akcent i te sprawy ;)]. Z tego też powodu zdecydowałam się sięgnąć po „Non stop” Jaume'a Collet-Serra. Z wcześniejszych produkcji reżysera widziałam tylko „Tożsamość”, którą uważam za naprawdę udaną. „Sierota” i „Dom woskowych figur” to nie moje klimaty, więc na pewno ich nie obejrzę J


    (Źródło: stopklatka.pl)

    Jeśli chodzi o fabułę „Non stop”, moim zdaniem jest zbliżona do „Planu lotu” z Jodie Foster (nie lubię tej pani, dlatego tamten seans był dla mnie prawdziwym wyzwaniem!). Podczas lotu, główny bohater, mierzy się z istnym koszmarem. W przypadku postaci granej przez Foster było to tajemnicze zniknięcie jej córeczki, zaś w odniesieniu do Billa – bohatera granego przez Neesona, chodzi o nieco nietypowy atak terrorystów.


    Bill, agent federalny amerykańskich linii powietrznych, w trakcie jednego z lotów otrzymuje SMSa z nieznanego numeru. Kontaktuje się z nim anonimowy pasażer tego samego lotu. Grozi, że co 20 minut będzie zabijał jedną osobę, do momentu otrzymania 150 milionów dolarów na podany numer konta. Zgłoszenie sprawy do wyższych organów nie przynosi rezultatu. Jak się szybko okazuje przestępcom nie zależy na pieniądzach. Chcą upokorzyć i unicestwić głównego bohatera. Nie wiadomo jednak kim są, dlaczego atakują Billa ani jaki jest ich prawdziwy cel zamachu.


    (Źródło: youtube.com)

    Jak zapewne się domyślacie, w trakcie 1,5-godzinnego seansu, mamy do czynienia z klasycznym kinem sensacyjnym. Jest krew, pot i łzy. Całość ogląda się dość przyzwoicie, choć niewątpliwie nie jest to kino - nomen omen - najwyższych lotów ;) Niezła opcja na leniwy, piątkowy wieczór. Nic więcej. Na pewno nie wrócę do niego. Z pewnością wypadł gorzej niż inne produkcje z Neesonem w roli głównej (np. seria „Uprowadzona”). Klasyfikuję go też niżej od wspomnianego już „Planu lotu”. W skali szkolnej - trójka.


    Continue Reading
    Nowy film Setha McFarlane’a jest znacznie lepszy niż mierny „Ted”. I chwała za to, bo inaczej czekałyby mnie 2 godziny udręki. Bywa przaśnie, ale w zdecydowanej większości jest po prostu zabawnie. Ot, ciekawa propozycja na wiosenny wypad do kina.

    Świetny jest już sam pomysł stworzenia komedii na bazie westernu. Przyznam szczerze, że na tę produkcję czekałam od stycznia. No dobrze, nie odliczałam dni jak typowy bohater-więzień, nie oglądałam regularnie trailerów, ale po obejrzeniu zwiastuna postanowiłam „Na pewno pójdę na ten film!”. Tak też zrobiłam ;)


    Na szczęście, oprócz ciekawej koncepcji na parodii westernu, liczne (!!!) gagi, żarty sytuacyjne i potyczki słowne są na równie dobrym poziomie. Choć dość prymitywnych dowcipów też nie brakuje. Całość nie jest może komediowymi wyżynami, ale zdecydowana większość widzów wyjdzie z kina uradowana. Przecież nie każdy seans musi kończyć się głęboką rozminą czy też prowokować do burzliwej, intelektualnej dysputy. Trochę luzu czasami się przydaje :)


    (Źródło: filmweb.pl)

    Film opowiada historię Alberta, zahukanego, tchórzliwego hodowcy owiec z małej mieściny na Dzikim Zachodzie. Nasz bohater jest nie tylko wyjątkowo nieudolnym farmerem, ale również dość pechowym człowiekiem. Co i raz wpada w tarapaty. Kiedy poznajemy Alberta, po raz kolejny, wykręca się od udziału w tradycyjnej strzelaninie (będącej najpopularniejszą - o ile nie jedyną - formą rozwiązywania wszelkich sporów) i zostaje porzucony przez swoją dziewczynę. Chłopak wpada w depresję. Postanawia nawet uciec z miasta, gdy niespodziewanie poznaje tajemniczą, piękną nieznajomą, która dopiero przed momentem zawitała do miasta. Ich przyjaźń kwitnie: nieznajoma o imieniu Anna dodaje Albertowi otuchy i pewności siebie, uczy strzelania z rewolwerów, pomaga w odzyskaniu ukochanej. Niestety zupełnie nieoczekiwania do miasteczka trafia również mąż kobiety - najgroźniejszy bandzior na całym Dzikim Zachodzie...
    (Źródło: interia.pl)

    Jak widzicie fabuła jest dość interesująca. Dla osób choć trochę znających parodiowany gatunek przewidziano kilka perełek - chociażby w formie liter otwierających seans, które idealnie odzwierciedlają (font, rozmiar, cieniowanie) te z filmów lat 50-60 czy też w postaci nazwiska czarnego charakteru - Clinch Leatherwood, sugerującego Clinta Eastwooda, który dzięki westernom zrobił zawrotną karierę w Hollywood.

    (Źródło: interia.pl)

    Moją uwagę zwróciła także muzyka. Była wspaniała! Nie należę do wielkich fanów westernów.Widziałam kilkanaście tytułów: lepszych i gorszych, ale ścieżki dźwiękowe zwykle są naprawdę udane. Tym razem nie mogło być inaczej! :)

    Podsumowując, "Milion sposobów jak zginąć na Zachodzie" to udana parodia gatunku, w którym przed laty królował m.in. John Wayne. Jest zabawnie, lekko i przyjemnie. Jestem w stanie wybaczyć nawet kilka prostackich gagów, dając
    Sethowi McFarlane’owi rozgrzeszenie za ich wprowadzenie ;)

    Continue Reading
    W związku ze spotkaniem #blogerzyfilmowipoznajmysie, Against Gravity zaproponowało pokazanie nam jednej ze swoich nowości. Film pt. „Wilgotne miejsca” był wcześniej prezentowany na kilku festiwalach, a na krakowskim Off Plus Camera zdobył nawet Nagrodę Publiczności [zaś odtwórczynię głównej roli – Carlę Juri, uhonorowano Wyróżnieniem Specjalnym].


    Obraz jest kontrowersyjny. To pewne! Nastoletnia Helen nie może pogodzić się z rozwodem rodziców. Nie potrafi zaakceptować nowej rzeczywistości: częstych przeprowadzek, nowych partnerów rodziców.  Nietypowa jest jednak forma jej młodzieńczego buntu. Zwykle mamy do czynienia z klasycznym ignorowaniem szkolnego obowiązku, wpadaniem w złe towarzystwo, sięganiem po różnego rodzaju używki czy też wpadaniem w konflikt z prawem. Helen jest pod tym względem niesamowicie oryginalna. Jej odskocznią jest… seks! Co ciekawe, to nie tylko liczne kontakty seksualne z przypadkowymi partnerami. To także intrygujące sposoby masturbacji, jak i ogólnie dość swobodne podejście do tematu seksu.

    (Źródło: interia.pl)

    To, co wyróżnia Helen, i dobitnie zapada w pamięć widza, to jej lekceważący stosunek do higieny. Dziewczyna – na przekór matce – całkowicie gardzi jakąkolwiek formą czystości. Bez skrępowania korzysta z publicznych toalet, nie kąpie się regularnie, nie dba o zmianę bielizny. Kilka scen jest tak ohydnych, że nie sposób utrzymać wzrok na ekranie. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam!

    (Źródło: interia.pl)

    Dla wielu „Wilgotne miejsca” będą filmem o rozwydrzonej nastolatce, która lubi się zabawić i nie dba o konwenanse. Dla innych to obraz, który miał zaszokować mnóstwem obleśnych ujęć. Jednak w moim odczuciu produkcja Davida Wnendta  jest opowieścią o zagubionej dziewczynie, która nie potrafi stawić czoła nowym problemom pojawiającym się w jej życiu. To historia o tym, jak brak miłości, zrozumienia i wsparcia najbliższych, zabija w nas pewną wrażliwość i sprawia, że uzbrajamy się w „kolce”.  W przypadku Helen tymi „kolcami” są głównie: posunięta do granic możliwości bezpośredniość oraz pozorny brak przywiązania do kogokolwiek/czegokolwiek. Ona w ogóle nie mówi o swoich uczuciach. Żeby dostrzec emocje, które kryje gdzieś głęboko, trzeba chcieć i umieć zobaczyć je w jej gestach, spojrzeniach. A tego niestety nie chcą podjąć się nawet jej najbliżsi…

    (Źródło: filmweb.pl)

    „Wilgotne miejsca” to ciekawa ekranizacja książki o tym samym tytule. Prowokacyjna bohaterka, mimo wielu swoich dziwactw, naprawdę da się lubić.


    Continue Reading
    Newer
    Stories
    Older
    Stories

    Polub na Facebooku

    Śledź na Instagramie

    SnapWidget · Instagram Widget

    Szukaj

    recent posts

    Archiwum

    • ►  2020 (12)
      • ►  października 2020 (1)
      • ►  kwietnia 2020 (1)
      • ►  marca 2020 (3)
      • ►  lutego 2020 (4)
      • ►  stycznia 2020 (3)
    • ►  2019 (27)
      • ►  listopada 2019 (1)
      • ►  października 2019 (3)
      • ►  września 2019 (1)
      • ►  sierpnia 2019 (1)
      • ►  lipca 2019 (4)
      • ►  czerwca 2019 (2)
      • ►  maja 2019 (2)
      • ►  kwietnia 2019 (2)
      • ►  marca 2019 (3)
      • ►  lutego 2019 (3)
      • ►  stycznia 2019 (5)
    • ►  2018 (34)
      • ►  grudnia 2018 (2)
      • ►  listopada 2018 (3)
      • ►  października 2018 (3)
      • ►  września 2018 (3)
      • ►  sierpnia 2018 (4)
      • ►  lipca 2018 (1)
      • ►  czerwca 2018 (3)
      • ►  maja 2018 (3)
      • ►  kwietnia 2018 (3)
      • ►  marca 2018 (3)
      • ►  lutego 2018 (5)
      • ►  stycznia 2018 (1)
    • ►  2017 (38)
      • ►  grudnia 2017 (3)
      • ►  listopada 2017 (4)
      • ►  października 2017 (4)
      • ►  września 2017 (4)
      • ►  sierpnia 2017 (5)
      • ►  lipca 2017 (1)
      • ►  maja 2017 (3)
      • ►  kwietnia 2017 (1)
      • ►  marca 2017 (3)
      • ►  lutego 2017 (4)
      • ►  stycznia 2017 (6)
    • ►  2016 (36)
      • ►  grudnia 2016 (2)
      • ►  listopada 2016 (5)
      • ►  października 2016 (6)
      • ►  września 2016 (5)
      • ►  sierpnia 2016 (2)
      • ►  maja 2016 (1)
      • ►  kwietnia 2016 (8)
      • ►  marca 2016 (3)
      • ►  lutego 2016 (1)
      • ►  stycznia 2016 (3)
    • ►  2015 (57)
      • ►  grudnia 2015 (4)
      • ►  listopada 2015 (9)
      • ►  października 2015 (4)
      • ►  września 2015 (4)
      • ►  sierpnia 2015 (3)
      • ►  lipca 2015 (2)
      • ►  czerwca 2015 (2)
      • ►  maja 2015 (6)
      • ►  kwietnia 2015 (6)
      • ►  marca 2015 (5)
      • ►  lutego 2015 (6)
      • ►  stycznia 2015 (6)
    • ▼  2014 (75)
      • ►  grudnia 2014 (8)
      • ►  listopada 2014 (12)
      • ►  października 2014 (17)
      • ►  września 2014 (15)
      • ►  sierpnia 2014 (5)
      • ►  lipca 2014 (1)
      • ▼  czerwca 2014 (7)
        • Nietypowe wakacje
        • Mroczna przyszłość
        • "Dyptyk warszawski", czyli przygody na planie
        • Mistrzynie drugiego planu
        • Samolotowy zawrót głowy
        • Hej ho, Dziki Zachodzie!
        • Ta odrażająca Helen
      • ►  maja 2014 (2)
      • ►  kwietnia 2014 (5)
      • ►  marca 2014 (2)
      • ►  stycznia 2014 (1)
    • ►  2013 (11)
      • ►  listopada 2013 (1)
      • ►  października 2013 (4)
      • ►  września 2013 (1)
      • ►  lipca 2013 (1)
      • ►  czerwca 2013 (1)
      • ►  kwietnia 2013 (3)
    • ►  2012 (21)
      • ►  grudnia 2012 (3)
      • ►  listopada 2012 (10)
      • ►  października 2012 (5)
      • ►  kwietnia 2012 (2)
      • ►  marca 2012 (1)

    Obserwatorzy

    Subskrybuj

    Posty
    Atom
    Posty
    Komentarze
    Atom
    Komentarze

    Czytam

    • Apetyt na film - blog filmowy
      Hello world!
      3 tygodnie temu
    • KULTURALNIE PO GODZINACH
      My Master Builder | Wyndham’s Theatre, London
      4 tygodnie temu
    • Z górnej półki
      Zielone Botki: Stylowe i Wygodne Buty na Każdą Okazję
      1 rok temu
    • FILM planeta
      FILMplaneta powraca!
      2 lata temu
    • ekran pod okiem
      A Virtual Reality Soldier Simulator
      5 lat temu
    • pocahontas recenzuje
      "Cheer" - serial Netflixa
      5 lat temu
    • Po napisach końcowych
      Październik w kinie (Joker, Był sobie pies 2, Czarny Mercedes, Boże Ciało, Ślicznotki, Zombieland: Kulki w łeb)
      5 lat temu
    • Filmowe konkret - słowo
      Dom, który zbudował Jack (2018) – wideorecenzja
      6 lat temu
    • skrawki kina
      ROMA
      6 lat temu
    • In Love With Movie
      9. Festiwal Kamera Akcja - relacja
      6 lat temu
    • WELUR & poliester
      „Casablanca” x Scenograficzne Szorty
      7 lat temu
    • movielicious - blog filmowy
      15. Tydzień Kina Hiszpańskiego
      10 lat temu
    • Skazany na Kino
      Zodiak (2007)
      10 lat temu
    Pokaż 5 Pokaż wszystko
    Obsługiwane przez usługę Blogger.

    Labels

    Oskary Sputnik WFF dokument dramat festiwal kino akcji kino europejskie kino polskie kryminał serial
    facebook instagram filmweb

    Created with by BeautyTemplates

    Back to top