Misja: KOSMOS

21:34

Jak większość miłośników filmu, na "Interstellara" czekałam z niecierpliwością. Może nie od wielu miesięcy, ale z pewnością od kilku(nastu?) tygodni. Już sama myśl o kolejnym dziele jednego z najlepszych współczesnych reżyserów przyprawiała mnie o uczucie ekscytacji. Mimo że tematyka eksploracji kosmosu nie jest tym, co mnie bardzo pociąga w kinie.

(Źródło: comicbookmovie.com)
Na seans pobiegłam oczywiście w dniu premiery. Bilety zarezerwowałam już wcześniej i to nie byle gdzie - w samym IMAXie, aby dosłownie każdą sekundę filmu widzieć w jak najlepszej jakości. Pod tym względem absolutnie się nie zawiodłam! Projekcja - i to w dodatku produkcji z gatunku science fiction - była rewelacyjna i przy kolejnym wizualnie pięknym tytule znowu się tam pojawię :-)


(Źródło: youtube.com)
O czym opowiada film? O wspaniałomyślnym farmerze (i byłym astronaucie), dzielnym Amerykaninie, wielkim człowieku, który własne życie poświęca tajnej misji ratowania ludzkości. Tym razem od początku wiadomo jednak, że Ziemi - spowitej potężną plagą, borykającej się z niedoborem żywności i anomaliami klimatycznymi - nie można ocalić. Cooper (Matthew McConaughey) w dość zawiły sposób, za przyczyną swojej dorastającej i ogromnie łaknącej wiedzy córki Murphy (Jessica Chastain), dociera do pilnie strzeżonej siedziby NASA, by ni stąd ni zowąd zostać wysłanym w kosmos jako członek ważnej akcji. 
Czy uda mu się zrealizować plan? Z jakimi problemami będzie musiał się zmierzyć? I jaką rolę odgrywa w tym wszystkim jego córka?

(Źródło: standbyformicdcontrol.com)
Choć powyższy opis jest lekko ironiczny, fabuła "Interstellara" nie jest zła. Sam punkt wyjścia i rozwój akcji ogląda się niezwykle przyjemnie. Nie do końca wyjaśniono niektóre kwestie, inne zdarzenia są wysoce nieprawdopodobne, ale jestem w stanie przymknąć na nie oko i po prostu rozkoszować się tym, co serwuje mi reżyser. Do czasu.

Połowa filmu zdaje się być tą granicą. A dokładniej pierwsze przejścia heroicznej załogi w kosmosie. Później niestety były momenty, w których chciałam zawołać z rozpaczą w głosie: "Nolanie, Nolanie, coś Ty najlepszego zrobił?!". O ile początkowo czujemy rosnącą ciekawość, większy lub mniejszy zachwyt i obserwujemy przybierającą niezły kształt intrygę, o tyle później ten szał nad nolanowską produkcją znika. Z jakiego powodu tak się dzieje?

(Źródło: screenrant.com)
Głównie ze względu trzy elementy. Przede wszystkim patos. Chwilami jest go po brzegi aż bałam się, że zaleje widownię na sali. Momentów tych może nie było wiele, ale jednak nie tego oczekuje się po filmie reżysera takiej klasy. Zwłaszcza, że wzniosłe treści, patetyczne przemowy, wielkie deklaracje mieszają się z monologami o transcendentnej sile miłości albo wielokrotnie cytowanym wierszem walijskiego poety Dylana Thomasa. 

Oprócz tego średnia rola Anne Hathaway. Może to wina granej postaci - doktor Brand, która jest z jednej strony bardzo rzeczowa, wykształcona, pewna siebie, a z drugiej ckliwie romantyczna? Może po prostu Hathaway nie sprawdziła się w tym wcieleniu? Trudno jednoznacznie powiedzieć. Efekt jest jednak taki, że momentami aktorka wygląda sztucznie na ekranie. 

(Źródło: thereelword.net)
Ostatnim, i jednocześnie największym minusem, jest fabularny miszmasz. I nie zrozumcie mnie źle, ogromnie doceniam stworzenie tak obszernej historii, w której poszczególne wątki są ze sobą tak ściśle połączone. Ta narracyjna układanka to świetny - zresztą na ogół stosowany przez Nolana - zabieg, wyróżniający tego reżysera na tle innych. Co więc uznaję za niewypał? 

Przede wszystkim skonstruowanie historii na zasadzie perpetuum mobile i związane z tym mówienie o zakrzywieniu czasoprzestrzeni. Nolan uwielbia mieszać ze sobą różne światy, snuć opowieść w odmiennych wycinkach czasu. Ale tym razem równoległość egzystencji różnych wariantów "ja" poszczególnych bohaterów determinowana przez kwestię względności czasu, po ułożeniu nie chce wyglądać sensownie. 
Ściśle powiązane z tym jest również dwojakie podejście do przedstawiania kwestii naukowych w filmie - mamy niewytłumaczenie jednych zagadnień oraz rzucanie przez bohaterów definicjami innych pojęć, co powoduje dość mocny zgrzyt. 
Poza tym zarys postaci Murphy jest czymś, co najbardziej kuleje od początku do końca filmu. Żeby nie spolierować nie będę wchodziła w szczegóły. Napiszę tylko, że niektóre decyzje bohaterki są niezrozumiałe i prowadzą nas do punktu, który pasuje Nolanowi koncepcyjnie do całości, a nam nijak współgra z tym, co przekazywane jest w fabule. 
Jedni mówią/piszą, że w "Interstellarze" nie tak ważna jest ta opowieść, ważne są emocje i artystyczny czy wizjonerski kunszt reżysera. Owszem, to niezwykle istotne elementy, ale nie mogą przesłonić historii, która stanowi punkt wyjścia do ruszenia w tę podróż. Inaczej odnosimy wrażenie, jakbyśmy przez długie tygodnie skrzętnie układali kostkę Rubika i w momencie wykonywania finalnego ruchu, doszli do wniosku, że w zasadzie to, co zbudowaliśmy nie jest tak spektakularne...




(Źródła: hellotailor.blogspot.com, io9.com i hollywoodreporter.com)
Na szczęście seans rekompensuje fabularne potknięcia na innych polach. Głównie zachwycają nas olśniewające zdjęcia w wykonaniu Hoyte Van Hoytema ("Szpieg", "Fighter", "Ona"). Niektóre zapierają dech w piersi, inne zaskakują realizmem. Fascynujące jest pokazanie złowrogiej natury Ziemi, która to staje się niebezpieczna dla człowieka oraz nieznanego kosmosu w zimnych, surowych barwach. Dodanie do tego poruszających dźwięków autorstwa jakże genialnego Hansa Zimmera sprawia, że pod względem emocjonalno-estetycznym mamy do czynienia z dziełem wielkiej klasy! I w każdym kadrze namacalnie widać finansowy i techniczny rozmach, z jakim wyprodukowano "Interstellara".



(Źródła: screenrant.com i mashable.com)
Niestety, nie jestem w stanie wybaczyć Nolanowi tej zapętlonej opowieści, która rozczarowała mnie trochę swoją końcówką. Spodziewałam się czegoś innego, ale nie mogę sprecyzować dokładnie czego :-) Z pewnością liczyłam na porządną łamigłówkę doprowadzającą do spójnego i logicznego rozwiązania. Dostałam raczej pomieszanie motywów znanych z "Apollo 13", "Armageddona", "2001: Odysei kosmicznej" i "Kontaktu" z domieszką "Znaków" (wybaczcie, ale te niekończące się pola kukurydzy przywiodły mi na myśl atakowanego przez UFO Mela Gibsona). 

To jak dotąd najbardziej amerykańska wersja Christophera Nolana, której raczej w całości nie kupuję. Mimo świetnej kreacji Matthew McConaughey'a, który w ostatnich latach wznosi się na wyżyny i spisuje na medal (a raczej Oskara) w dramatycznych produkcjach. Mimo wspaniałych obrazów i efektów specjalnych (eksplozje, kataklizmy, wybuchy). Mimo ciekawej i niecodziennej formie przedstawienia nowoczesnych robotów jako urządzeń nieczłekokształtnych.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko liczyć na kolejną produkcję Nolana bardziej zbliżoną do stylu z "Memento" czy "Bezsenności". 


(Źródła: screenrant.com i wallwidehd.com)

*Szczegółowy rysunek ilustrujący fabularny miszmasz autorstwa Christophera Nolana znajdziecie TUTAJ. Ale ostrzegam - nie polecam go tym, którzy jeszcze nie widzieli filmu!!!

You Might Also Like

4 komentarze

  1. A dla mnie jest to najlepszy film Nolana, który pochłonął mnie bez reszty niczym czarna dziura Coopera;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przetrwałam ten seans o zdrowych zmysłach w dużej mierze dzięki Tobie :)

    OdpowiedzUsuń