facebook instagram filmweb

Okiem Kinomaniaka

    • Strona główna
    • O mnie
    • .
    • -

    Rok 2015 nie będzie dla Susanne Bier rokiem straconym. Ani złym. Nawet po premierze niezbyt udanej "Sereny" reżyserka może być pewna, że zostanie dobrze zapamiętana. Ba, nawet bardzo dobrze! Dlaczego? Ponieważ stworzyła film mądry, intrygujący, trzymający w napięciu i nieco nieprzewidywalny. Mowa o duńskim dramacie pt. "Druga szansa", który polską premierę będzie miał pod koniec lutego.


    (Źródło: nordiskfilm.dk)

    Życie Andreasa (Nikolaj Coster-Waldau) wygląda na idealne. Pracuje jako policjant, pełniąc służbę u boku przyjaciela Simona. Ma wielki dom z ogrodem, piękną i kochającą żonę Anne (Maria Bonnevie) oraz nowo narodzonego synka Alexandra. Wydawałoby się - błogostan. Tym bardziej, że jego życie mocno kontrastuje z rzeczywistością Tristana (Nikolaj Lie Kaas) - przestępcy, na którego po raz kolejny trafia podczas rutynowej interwencji. Tristan żyje w barłogu, w niewielkim, mocno zniszczonym mieszkanku wraz ze swoją konkubiną Sanne (May Andersen) i ich synkiem Sofusem. Rodzina nie ma dla niego żadnej wartości: bije swoją kobietę, znęca się psychicznie nad dzieckiem, zażywa narkotyki i wciąż łamie prawo.


    (Źródło: youtube.com)
    Obraz zamkniętego w szafie dziecka - głodnego, brudnego, płaczącego, bardzo silnie zapada Andreasowi w pamięć. Zwłaszcza, że niemowlak jest mniej więcej w wieku jego syna. Bohater robi wszystko, żeby pomóc dziecku. Próbuje wyciągnąć rękę także do jego matki. Bezskutecznie. Niedługo potem okazuje się, że - stojąc w obliczu wielkiej, rodzinnej tragedii - Andreasa cechuje nie tylko empatia... I podejmuje odważne decyzje. Pytanie tylko, czy słuszne.

    (Źródło: youtube.com)

    W "Drugiej szansie" Bier dotyka kilku trudnych tematów. Nie boi się zagłębienia w problemy rodzinne, mówienia o poporodowych przeżyciach kobiet oraz męskiej wrażliwości. To ostatnie zagadnienie szczególnie mnie urzekło. Bowiem w postaci Andreasa widać niezwykłą czułość i zaangażowanie w życie rodzinne. On chce być prawdziwym ojcem! W każdej sytuacji stara się sprostać temu zadaniu. Bierze na siebie pełnię odpowiedzialności za wszystkie słowa i czyny, chociaż - jak później zobaczymy - nie będzie to takie proste. 

    Ciekawie udało się to zagrać Nikolajowi Costerowi-Waldau. W czasie seansu wierzymy, że to on jest Andreasem. Na początku miałam obawy, czy jego ładna buzia nie przyćmi charakteru postaci, czy będzie w stanie zerwać z przyklejaną mu etykietką "przystojniaka" i wcielić się w rolę świeżo upieczonego ojca przygniecionego nieprzewidzianymi trudami życia. Już po kilkunastu minutach mogłam stwierdzić: Dał radę!

    (Źródło: stopklatka.pl)
    Jednak nie nastawiajcie się, że film ten będzie pochwałą poczynań głównego bohatera. Reżyserka co prawda nie stawia jednoznacznych opinii, nie ocenia, ale pokazuje, że nasze postępowanie zawsze - bez względu na okoliczności i nasze intencje - pociąga za sobą nieuniknione konsekwencje. Czasami rezultaty działań są nadzwyczaj dobre, pomyślne, innym razem musimy wypić piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. 

    Andreas jest więc postacią, która musi zmierzyć się ze skutkami tego, co zrobiła. I wtedy znowu pojawia się pytanie, czy tzw. dobry człowiek, uczciwy obywatel może więcej, czy mając dobre intencje jestem usprawiedliwiona z łamania prawa, czy działanie w imię mniejszego zła upoważnia do przekroczenia pewnej moralnej granicy, która dla innych byłaby nieprzekraczalna i bezwzględnie zła.  



    (Źródło: dfi.dk i nosferadio.dk)

    "Druga szansa" to film, o którym się nie zapomina. Ani po opuszczeniu sali kinowej, ani nawet kilkanaście dni/tygodni po seansie. Losy głównego bohatera, które tak silnie, intensywnie przeżywamy razem z nim podczas projekcji, nie są w stanie ulecieć szybko z naszej głowy. Wracamy do nich, rozmawiamy, analizujemy, oceniamy.

    Susanne Bier udało się stworzyć obraz - mam nadzieję ponadczasowy, który w subtelny sposób mówi o wadze naszych życiowych decyzji, sensie czy też bezsensie kierowania się zasadą "mniejszego zła" oraz prawdziwej stronie męskiej wrażliwości. Cieszę się, że miałam okazję zobaczyć go na długo przed polską premierą, na poznańskiej edycji Ogólnopolskiego Spotkania Blogerów Filmowych, dzięki uprzejmości Hagi Film. I powiem więcej: z chęcią obejrzę go ponownie!




    (Źródło: t.zamo.ca)

    Continue Reading

    Po krótki metraż sięgam dosyć rzadko. I mam z tego powodu spore wyrzuty. Bo tak amatorskie, jak i profesjonalne produkcje tworzone w niepełnym metrażu bywają co najmniej tak samo dobre i warte obejrzenia, co te kręcone w pełnym. W tym roku okazja do nadrobienia kilku tytułów była wprost idealna - nominacja do Oskara to coś, obok czego prawdziwy kinoman rzadko kiedy może przejść obojętnie. Co udało mi się obejrzeć?

    (Źródło: indiewire.com)

    W ostatnich dniach zobaczyłam przede wszystkim "Naszą klątwę” Tomasza Śliwińskiego. Reżyser udokumentował kawałek swojego życia rodzinnego. Sportretował codzienność swoją i swojej żony w obliczu trudnej i nieuleczanej choroby genetycznej ich synka Leosia. Chłopiec cierpi na CCHC, co oznacza, że w czasie snu jego serce przestaje pracować. Rodzice otaczają go nieustanną opieką, ponieważ nigdy nie wiadomo, co może się stać dziecku.

    (Źródło: leoblog.pl)

    Film może nie jest technicznie idealny. Może nie każdy kadr został dopracowany, a część dialogów niekoniecznie przekonuje czy nadaje się do wykorzystania w produkcji. Niemniej ogromny ładunek emocjonalny przekazywany za pomocą sugestywnego obrazu sprawia, że całość bardzo mnie porusza. Śliwiński próbuje bez upiększania zobrazować „szara rzeczywistość”, z którą musi zmagać się wraz z żoną.
    Odczuwamy więc emocje, które siedzą w bohaterach: rozczarowanie, załamanie, rozżalenie, pretensje, bezradność, poczucie niesprawiedliwości, strach. Ale i troskliwość, miłość, wzajemne wsparcie i radość. Ponieważ na przekór wszystkiemu, wbrew ograniczeniom i trudom związanym z chorobą dziecka, starają się żyć normalnie.

    Nie jestem pewna, czy film ma realne szanse na zwycięstwo (niestety nie widziałam jeszcze "Joanny", a tym bardziej pozostałych nominowanych produkcji), ale niezmiernie cieszy mnie nominacja do Oskara. I mimo hejtu, jaki zalągł się w sieci (np. forum Filmwebu), gdzie reżyserowi zarzuca się manipulację czy chęć zrobienia kariery dzięki chorobie dziecka i ludzkiej empatii, szczerze mu kibicuję.

    (Źródło: wyborcza.pl)

    Zupełnie innym obrazem jest brytyjski dramat pt. „Rozmowa” (The Phone Call) w reżyserii Mata Kirkby'ego. To niezwykle subtelny film o samotności i wielkiej miłości zarazem. Bohaterami są nijako dwie pary: staruszek cierpiący z powodu śmierci ukochanej żony oraz nieśmiali kochankowie, zauroczeni sobą, choć obawiający się wyznać otwarcie swoje uczucia.

    (Źródło: thephonecallfilm.com)

    Z ekranu bije prostota. Mamy delikatne kadry, ciekawą grę światłem, świetną Sally Hawkins w roli głównej oraz ciepły głos starszego pana (bezbłędny Jim Broadbent).
    Szczególnie wzruszył mnie finał losów pary staruszków. Reżyser postawił na uroczą metaforę, która - co rzadko się zdarza - doprowadziła mnie do łez! "Rozmowa", chociaż ma w sobie pewne bolesne przesłanie, jakiś smutny ładunek emocjonalny, daje nadzieję! 

    Obie produkcje są z gatunku kina delikatnego, subtelnego, intymnego. Obie działają na emocje w najwyższym stopniu i mówią o najważniejszych wartościach, o tym, co w życiu najistotniejsze. Jednak to brytyjski kandydat do Oskara w kategorii krótkometrażowych filmów aktorskich bardziej mnie przekonał i wydaje się mieć większe szanse na zwycięstwo*. 

    (Źródło: thephonecallfilm.com)

    *Tekst powstał w czwartek (19.02), stąd wątki oskarowe opisane w czasie przyszłym :)
    Continue Reading

    Nudny, a może wciągający? Monotonny czy jednak emocjonujący? Opinii o „Boyhoodzie” Richarda Linklatera jest mnóstwo, a każda bez problemu znajduje swoje idealne przeciwieństwo. Bo jedni pokochali ten film całym sercem, podczas gdy inni ledwo dotrwali do napisów końcowych. Jak mi upłynął 3-godzinny (sic!) seans?


    (Źródło: dad-camp.com)
    O dziwo, wyśmienicie! Nie przepadam za długimi filmami. Po prostu, jestem zwolenniczką około 90-minutowych historii. Zwykle (podkreślam: zwykle!), jeżeli reżyser nie jest w stanie w ciągu 1,5 godziny przekazać swoich najważniejszych myśli, fabuła się rozwleka, przesłanie produkcji niknie wśród przydługich dialogów, a ja opuszczam salę kinową bez wielkiego entuzjazmu. Oczywiście są wyjątki. Nawet cała masa wyjątków. „Misja”, "Cinema paradiso", "Pogorzelisko", „Ojciec chrzestny”, "Przypadek", "Lista Schindlera”, lecz zdecydowana większość obrazów (czy to dramatycznych, czy komediowych, europejskich czy hollywoodzkich) powinna – w moim odczuciu – być bardziej skondensowana.

    W przypadku „Boyhooda” nie miałam jednak poczucia fabularnego rozmycia, jakiegoś chaosu albo braku pomysłu na wypełnienie kolejnych minut seansu. Dramat ten – pomimo przyjęcia konwencji sfabularyzowanego dokumentu – jest po prostu ciekawy. Pokazuje zwykle, proste życie, codzienne czynności, raczej bez spektakularnych zawirowań (no, jest taka jedna scena), ale wciąga! I to sprawia, że dla mnie jest w jakiś sposób magiczny.



    (Źródła: boyhoodmovie.tumblr.com i athenacinema.com)

    I trudno jednoznacznie opisać tę magię. Nie sposób ją sprecyzować. Urzeka zbitka scen z życia pewnej rodziny. Portret dorastania człowieka. Bo jesteśmy świadkami jak w filmie dorastają nie tylko dzieci – Mason (Ellar Coltrane) i Samatha (Lorelei Linklater), ale również ich rodzice – Tata (Ethan Hawke) i Mama (Patricia Arquette). Nasi bohaterowie się zmieniają. I to nie tylko fizycznie. Zmienia się ich stosunek do siebie samych, do rodziny i świata. Widać jak dojrzewają do swoich ról (Hawke jako zaangażowany, świadomy ojciec, stabilny emocjonalnie; Arquette jako troskliwa matka oddająca całe swoje serce dzieciom, dzieci dążące do niezależności, do wyrwania się z rodzinnego gniazda i skosztowania prawdziwego życia).

    Do tego refleksyjnego pokazania ludzkiego przemijania, którym przecież jest życie, Linklater podszedł bardzo ostrożnie i głęboko. Niemal każdym kadrem sukcesywnie zatapia nas w klimacie filmu. W jego delikatności, pozornej powierzchowności i nijakości. Zdjęcia i muzyka intensyfikują przeżycia bohaterów, ale i emocje towarzyszące nam podczas seansu. W scenach radosnych, rodzinnych przygód docierają do nas pogodne kawałki pop adekwatne do tamtego okresu. Przez ten zabieg mamy okazję poczuć się trochę członkami tej rodziny. A przynajmniej przyjaciółmi domu.



    (Źródła: denofgeeks.us i observer.com)

    Ponadto kilka scen wręcz miażdży! Scena w samochodzie, kiedy Tata jedzie z Masonem na męski wypad na łonie natury pokazuje jak głęboka i zarazem intymna może być relacja ojciec-syn. Dostrzegamy, że w tym momencie nasz bohater (Ethan Hawke) naprawdę dorósł do ojcostwa. Jest takim prawdziwym 'real dad hero'. 

    Drugą, chyba nawet mocniejszą, sceną jest rozmowa Matki z Masonem tuż przed przeprowadzką do college'u. Początkowo kobieta jest rzeczowa, opanowana, dzielna. Momentalne jednak górę biorą silne emocje, na skutek których wybucha płaczem. Jednym tchem podsumowuje swoje życie, wylicza najważniejsze etapy, najistotniejsze chwile. Ślub, pierwsze dziecko, drugie dziecko, rozstanie, studia, pracę itp. Powiedzielibyśmy: norma. I w tej chwili z ust bohaterki padają ekstremalnie ważne słowa: "Oczekiwałam czegoś więcej!".

    Właśnie dlatego z tej krótkiej sceny płynie ważna myśl. To, co dzieje się między "wielkimi zdarzeniami" z naszego życia, to jest prawdziwym życiem. Ważne momenty, radosne sytuacje, zawodowe sukcesy, sromotne porażki, załamania - to się wydarza. Ale życie stanowi zbiór setek tysięcy tzw. szarych dni. Typowych poniedziałków, w których nie chce nam się iść do pracy, zwykłych czwartków, w które planujemy weekendowe poczynania, normalnych sobót i niedziel, w które próbujemy uatrakcyjnić nasze życie. Nie możemy olewać codzienności, a potem mieć pretensje, że życie przeleciało nam przez palce, że zmarnowaliśmy 3, 5, 15, 50 lat. Chociaż postać Matki nie jest przegrana, to w tej scenie czuć w jej głosie pomieszanie bólu, rozżalenia, smutku. To swoisty wyrzut z jednej strony na nasze przemijanie, z drugiej na matczyne poświęcenie, które w końcu i tak spotyka się z pewnym osamotnieniem, kiedy dzieci opuszczają rodzinny dom.

    (Źródło: moargeek.com)

    "Szukam prawdziwych relacji, ludzi z krwi i kości,
     nie tylko profili"

    "Boyhood" to nie tylko spojrzenie na jednostkę czy podstawową grupę społeczną, jaką jest rodzina. To także próba sportretowania i zanalizowania współczesnego świata. Linklater stara się w niewymuszony sposób pokazać, jak niebezpieczne stają się dobrodziejstwa techniki, jak negatywny wpływ na nasze relacje z innymi miewa nieumiejętne korzystania z przeróżnych gadżetów. Jak spłycamy łączące nas więzi, ignorujemy kontakt w realu na rzecz nieustannego bycia online, jak bardzo skupiamy się na budowaniu dobrego wizerunku w sieci, chociaż nikogo tak naprawdę nie interesuje, co się u nas dzieje, bo wszelkie stosunki międzyludzkie stają się powierzchowne.

    Te myśli wypowiada ustami Masona, który jest dla mnie innym wcieleniem Christophera z "Into the wild". Buntuje się przeciwko dehumanizacji świata, ogólnego konsumpcjonizmu, powszechnego cynizmu i egoizmu. Jest młodym idealistą pragnącym zmienić świat. A jeśli nie zmienić go, to chociaż wpłynąć na sposób postrzegania przez najbliższych (siostrę, rodziców, dziewczynę) rzeczywistości.
    (Źródło: moargeek.com)

    Z jednej strony można napisać, że jest po prostu „dobry” czy „solidny technicznie”, z drugiej ma w sobie tak wielki emocjonalny ładunek, tak niesamowicie działa na emocje widza, że po 3-godzinnej projekcji jestem oczarowana. „Boyhood” to subtelne, wzruszające, prawdziwe kino! Idealna propozycja dla tych, którzy umieją docenić prostotę, zachwycić się błahostką, dostrzec drobiazgi. W tym filmie nie padają wielkie słowa i szumne hasła. Sedno historii wyczytujemy „między wierszami”, dostrzegamy je w gestach i spojrzeniach bohaterów, widzimy na drugim planie. A samo przesłanie jest nadzwyczaj proste, jednak zarazem tak ważne i trudne: umieć żyć chwilą. Więc zostawmy z boku wszystkie pierdołowate sprawy, wymyślone czy wyolbrzymione problemy i chwytamy tę chwilę. Carpe diem!


    (Źródło: twitter.com)
    Continue Reading

    Nie wiem czy to zasługa rewelacyjnej książki Zygmunta Miłoszewskiego, czy reżyserskiej intuicji Borysa Lankosza, ale ten film jest świetny! Na "Ziarno prawdy" czekałam od jesieni i moment, w którym seans dostarcza Ci tak wielu dobrych wrażeń, silnych emocji i dopracowanych scen, to jedna z najlepszych chwil dla kinomana.

    (Źródło: stopklatka.pl)
    Najnowsze dzieło Borysa Lankosza ("Rewers") bazuje na popularnej powieści Zygmunta Miłoszewskiego - "Ziarnie prawdy". Opowiada zagmatwaną historię morderstwa młodej kobiety. Morderstwa wyglądającego na rytualną zbrodnię powiązaną z religijnymi obrzędami. Sposób wykonania przestępstwa rzuca podejrzenie na żydowską społeczność zamieszkującą Sandomierz, wśród której prawdy próbuje dociec dość nieprzystępny i obcesowy prokurator Teodor Szacki.


    W meandrach półprawd, niedopowiedzeń i plotek Szacki (Robert Więckiewicz) działa trochę po omacku. Częściowo zdany na pomocną dłoń policjanta operacyjnego, Leona Wilczura (Jerzy Trela) i koleżanki po fachu, Barbary Sobieraj (Magdalena Walach). Niespecjalnie mu to odpowiada, ponieważ ceni sobie niezależność i samodzielność. Nie chce być z nikim kojarzony, zależy mu na działaniu w pojedynkę. W kontaktach międzyludzkich - także tych prywatnych - bywa grubiański, a nawet chamski. Jest specyficzny, ale jednego nie można mu zarzucić – ma nosa do rozwiązywania zagadek. A tym razem łamigłówka nie jest prosta. 



    (Źródła: film.interia.pl i prw.pl)
    Wszyscy nieprzekonani powinni zyskać dodatkowy argument za obejrzeniem ekranizacji naprawdę poczytnego tytułu, ponieważ Miłoszewski otrzymał tegoroczny Paszport Polityki w kategorii LITERATURA. To oznacza, że sama opowieść jest nie tylko ciekawa i wciągająca, ale doceniono jej aspekty literackie (o nagrodę walczył również m.in. Jakub Żulczyk, którego "Ślepnąc od świateł" to rewelacyjnie napisana, intrygująca powieść o ciemnej stronie dużego miasta i jego mieszkańców, a skoro wygrał Miłoszewski liczę na co najmniej równie dobrą powieść!).

    (Źródło: youtube.com)
    Pisząc o najnowszej produkcji Lankosza, nie można nie skupić się na Robercie Więckiewiczu. To on jest w dużej mierze odpowiedzialny za sukces "Ziarna prawdy". Ilekroć pojawia się na ekranie, skupia na sobie nasz wzrok. Jego bohater jest silny, charakterystyczny, wyrazisty. Powiem więcej: sam Więckiewicz JEST Szackim! W każdym calu, w każdym momencie.
    I to niby nic dziwnego, ponieważ chyba wszystkie jego dotychczasowe wcielenia były bezbłędne. A jednocześnie interesujące, zadziwiające, głębokie. Czy to w „Wymyku”, „Pod Mocnym Aniołem”, czy nawet komedyjce „Lejdis”. Zawsze jest JAKIŚ!

    Oprócz tego oczywiście pokłony należą się scenarzystom. Duet Miłoszewski-Lankosz stworzył bazę, która od pierwszej minuty seansu pochłania percepcję widza. Półtoragodzinny seans mija nie wiadomo kiedy, a w międzyczasie czujemy się częścią historii rozgrywanej na ekranie przed naszymi oczami. Z samą wyśmienitą fabułą i pracami scenariuszowymi połączone są genialne dialogi. Zwłaszcza wypowiedzi opisujące bądź oceniające naszą mentalność, rzeczywistość, a także małomiasteczkowe życie i nacechowanie (zwłaszcza starych pokoleń) historyczno-religijnym piętnem. Ale i te humorystyczne stwierdzenia zapadają w pamięć i zasługują na uwagę J


    Bardzo doceniam też charakterystyczny dla Lankosza zabieg. Niejednokrotnie sceny pełne napięcia, tajemnicy czy wręcz grozy są perfekcyjnie okraszane doskonałym humorem. Reżyser przełamuje typowo thrillerowe momenty błyskotliwym żartem czy gagiem sytuacyjnym. Jest to zrobione w sposób przemyślany, więc efekt mamy rewelacyjny!



    (Źródła: stopklatka.pl i news.o.pl)
    "Ziarno prawdy" wyszło genialnie! To perfekcyjny thriller posiadający zarówno świetną warstwę techniczną (zdjęcia, muzyka, scenografia), jak i aktorsko-fabularną. Scenariusz został napisany w taki sposób, że do samego końca trzyma widza w napięciu (oczywiście tego widza, który nie czytał książki i jeszcze przed seansem nie zna zakończenia). Do tego dochodzą jeszcze perełki, drobne, dopracowane cząstki składające się na końcowy efekt WOW. Dla mnie takim elementem była fantastyczna czołówka, fragmentami przypominająca tę ze "Skyfall".
    Oby więcej takich produkcji, oby częściej pojawiały się w kinach. I to nie tylko polskich!



    (Źródła: m.kultura.gazeta.pl i next-film.pl)
    Continue Reading

    Jak zwykle przewrotnie, jak zwykle pod prąd. Tym razem zbieram 7 głównych powodów, dla których NIE OBEJRZĘ najgłośniejszej premiery tego roku - "50 twarzy Greya". Zaciekawieni? No to czytajcie!

    (Źródło: facebook.com)

    #1
    Nazwisko pani reżyser niczego mi nie mówi. I nie jest to może największy zarzut świata, bo przecież niejednokrotnie z radością podpatruję co robią debiutanci lub ci twórcy, których prac do tej pory nie widziałam. Jednak w przypadku Sam Taylor-Johnson odnoszę (być może błędne i absolutnie niesprawiedliwe) wrażenie, jakby nie była to niechęć zupełnie bezpodstawna ;) Jej dotychczasowa filmografia nie wygląda na taką, która trafiłaby w mój gust.

    (Źródło: thetimes.co.uk)

    #2
    Całość powstała na bazie książki, której... nie chciałabym przeczytać. Głosy niektórych znajomych, będących po lekturze "50 twarzy Greya", nie brzmią zbyt pochlebnie. Fragmenty pojawiające się w różnych recenzjach czy artykułach prasowych prezentują się dość podobnie. Jeśli punkt wyjścia - w postaci powieści - nie zachwyca/intryguje/zadziwia/porusza, to mam sporą obawę, czy aby scenariusz ma realne szanse na bycie lepszym tworem...

    (Źródło: adweek.com)

    #3
    Argument z książką i scenariuszem prowadzi nas do kolejnego punktu - scenarzystki. Kelly Marcel ma na swoim koncie całkiem niechlubną pracę nad filmem nijakim i nudnym. Mowa o "Ratując pana Banksy", w którym choć zagrał dobry duet: Tom Hanks i Emma Thompson, w zasadzie nic nie jest udane. Strach się bać, jak więc mógłby wyjść nieszczęsny Grey...

    (Źródło: standard.co.uk)

    #4
    Czynnikiem działającym na intensyfikację mojej niechęci do danej premiery bywa... zbyt nachalna reklama. Filmy, które są usilnie promowane, odrzucają mnie. I w 90% nie chadzam na nie do kina. Wszelkie "Hobbity", "Igrzyska śmierci" czy inne "Xmeny" są od razu skreślone. Rzadko kiedy jestem w stanie się przemóc, by sprawdzić taką wydmuszkę (niestety dość często produkcje te są niespecjalne). Przykładami filmów, które obejrzałam w pierwszych dniach od premiery mimo reklamowego szaleństwa, mogą być "Interstellar" czy "Nimfomanka cz. I". Ale i one (a zwłaszcza drugi tytuł) zawiodły mnie! Z tego powodu mam poważne obawy, że i teraz historia się powtórzy...

    (Źródło: film.wp.pl)

    #5
    Logicznym skutkiem punktu 4, czyli marketingowej nagonki, jest oczywiście dziki tłum w kinach. Rozumiem, że to "sukces" filmu. Że producent skacze z radości, aktorzy są dumni, dystrybutor zaciera ręce myśląc o finansach, a dyrekcja kina gratuluje sobie wyboru dobrego repertuaru na dany weekend. Ale sama myśl o oczekiwaniu kilkunastu minut w wielkiej kolejce do kina, przepychanie się między dziesiątki/setki psychofanek bohatera dość wątpliwej powieści, a później wysłuchiwanie ich licznych "ochów i achów" sprawia, że już teraz mówię głośno: "Nie, dziękuję".


    (Źródła: polityka.pl i thevisitorium.com)

    #6
    Szczerze przyznam, że w produkcji brakuje jakiegokolwiek mocnego punktu. Czegoś, co przyciągałoby do kina. Czynnika, który generowałby wielkie zainteresowanie tytułem. Oczywiście jest nim pierwowzór fabuły w postaci książki, ale dla kogoś, kto jej nie czytał (i nie zamierza czytać!), nie ma niczego, co mimo nieznajomości fabuły i braku dzikiego zafascynowania losami Greya i Anastazji, skłaniałoby do seansu.
    Co więcej, wybrani aktorzy to nie są reprezentanci pierwszej ligi. Tak, wiem - ci najlepsi i tak odrzuciliby angaż w czymś takim. Ale ani Jamie Dornan, ani Dakota Johnson nie dają mi poczucia, że w trakcie projekcji zobaczę na ekranie kogoś z wielkim potencjałem... Wybaczcie...

    (Źródło: fanpop.com)

    #7
    Last but not least.... W tekście osoby, dla której filmy romantyczne zdecydowanie nie są ulubionym gatunkiem, ostatni argument może zabrzmieć trochę nieprzekonująco, ale co tam! Taka jest prawda! Wielka szkoda, że w dzisiejszych czasach, w święto zakochanych (bez względu na to, czy je lubimy, czy też nie, czy celebrujemy z radością, czy jednak się z nich nabijamy potwierdzając udział w fejsbukowych wydarzeniach typu "W Walentynki piję wódkę") na pierwszy plan wysuwa się coś, co ma być rzekomo perwersyjną produkcją zamiast filmu typowo słodkiego, klimatycznego, urokliwego. Wielka szkoda! Akurat w walentynkowy weekend do kin mogłaby trafiać porządna, ciepła i urocza (oczywiście zakończona happy endem!) historia miłosna. 

    (Źródło: nydailynews.com)

    I na koniec jeszcze takie tam ;)

    (Źródło: 50ayear.com)
    Continue Reading

    "Miłość, od której nie można uciec". Takim hasłem promowano "Serenę", opowiadającą historię kochającej się pary, która nagle musi zmierzyć się z kryzysową sytuacją - niemożnością posiadania dzieci. Zwiastun zapowiadał solidny dramat, lecz niestety obietnica produkcji pełnej napięcia okazała się być bez pokrycia...

    (Źródło: comingsoon.net)
    Twórcy sugerowali ciekawą fabułę o niełatwych losach małżeństwa - George'a i Sereny, którzy wspólnie prowadzą biznes w lasach Północnej Karoliny w czasie Wielkiego Kryzysu. Ich życie początkowo wyglądało bajkowo. Świetnie prosperująca działalność, prawdziwa miłość, niemały majątek oraz grupa zaufanych przyjaciół i współpracowników. Szybko okazało się jednak, że czar pryska, a życie dostarcza nowych problemów. Największym z nich staje się utrata dziecka, które miało być owocem wielkiej miłości, dopełnieniem szczęścia.

    Ból Sereny jest o tyle większy, że mąż ma nieślubne dziecko poczęte jeszcze w okresie kawalerskim. Pierworodny i jedyny syn staje się w oczach bohaterki zagrożeniem. Tak dla majątku, jak i zainteresowania, czułości, miłości jej męża.


    (Źródła: mirror.co.uk i independent.co.uk)
    Pierwsze minuty seansu dłużą się. Losy bohaterów poznajemy jakoś niemrawo, przez co "Serena" nas nie wciąga, nie intryguje. Później akcja nabiera rumieńców, ale tylko na chwilę. W większości scen niestety dominuje brak wyrazistych emocji oraz smętne snucie się aktorów na ekranie. To sprawia, że odczuwamy znużenie patrząc na nijakie postacie oraz słuchając dialogów, które niczego nie wnoszą do filmu. 

    (Źródło: youtube.com)

    Minusem jest także to, że reżyserka nieudolnie prowadzi równoległe wątki. Jeden rozwija dość intensywnie, podczas gdy inny pozostawia w cieniu, by nagle pozwolić mu przebić się na pierwszy plan. I nie byłoby w tym zagraniu niczego złego, gdyby nie efekt końcowy – poczucie chaosu.
    Przez skupianie się na kilku warstwach opowieści, część fabuły (zapewne obficie opisana w powieści) jest niedopowiedziana w filmie. Przez to finał wypada słabo. Sama miałam wrażenie, że jest zbyt ckliwy, przerysowany. 

    Szkoda, że "Serena", w której naprawdę przyjemnie patrzy się na Bradley'a Coopera nie tylko ze względu na jego atrakcyjną fizyczność, wpisuje się na listę produkcji nieudanych. Fabuła nudzi, a to jeden z największych, filmowych grzechów. 
    Tym większy smutek, że za reżyserię odpowiada Susanne Bier, której rewelacyjna "Druga szansa" do kin wejdzie po koniec miesiąca. Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego jeden jej film jest mistrzowski, a drugi to raczej niewypał...


    (Źródła: blogs.indiewire.com i indiewire.com)

    Continue Reading
    Newer
    Stories
    Older
    Stories

    Polub na Facebooku

    Śledź na Instagramie

    SnapWidget · Instagram Widget

    Szukaj

    recent posts

    Archiwum

    • ►  2020 (12)
      • ►  października 2020 (1)
      • ►  kwietnia 2020 (1)
      • ►  marca 2020 (3)
      • ►  lutego 2020 (4)
      • ►  stycznia 2020 (3)
    • ►  2019 (27)
      • ►  listopada 2019 (1)
      • ►  października 2019 (3)
      • ►  września 2019 (1)
      • ►  sierpnia 2019 (1)
      • ►  lipca 2019 (4)
      • ►  czerwca 2019 (2)
      • ►  maja 2019 (2)
      • ►  kwietnia 2019 (2)
      • ►  marca 2019 (3)
      • ►  lutego 2019 (3)
      • ►  stycznia 2019 (5)
    • ►  2018 (34)
      • ►  grudnia 2018 (2)
      • ►  listopada 2018 (3)
      • ►  października 2018 (3)
      • ►  września 2018 (3)
      • ►  sierpnia 2018 (4)
      • ►  lipca 2018 (1)
      • ►  czerwca 2018 (3)
      • ►  maja 2018 (3)
      • ►  kwietnia 2018 (3)
      • ►  marca 2018 (3)
      • ►  lutego 2018 (5)
      • ►  stycznia 2018 (1)
    • ►  2017 (38)
      • ►  grudnia 2017 (3)
      • ►  listopada 2017 (4)
      • ►  października 2017 (4)
      • ►  września 2017 (4)
      • ►  sierpnia 2017 (5)
      • ►  lipca 2017 (1)
      • ►  maja 2017 (3)
      • ►  kwietnia 2017 (1)
      • ►  marca 2017 (3)
      • ►  lutego 2017 (4)
      • ►  stycznia 2017 (6)
    • ►  2016 (36)
      • ►  grudnia 2016 (2)
      • ►  listopada 2016 (5)
      • ►  października 2016 (6)
      • ►  września 2016 (5)
      • ►  sierpnia 2016 (2)
      • ►  maja 2016 (1)
      • ►  kwietnia 2016 (8)
      • ►  marca 2016 (3)
      • ►  lutego 2016 (1)
      • ►  stycznia 2016 (3)
    • ▼  2015 (57)
      • ►  grudnia 2015 (4)
      • ►  listopada 2015 (9)
      • ►  października 2015 (4)
      • ►  września 2015 (4)
      • ►  sierpnia 2015 (3)
      • ►  lipca 2015 (2)
      • ►  czerwca 2015 (2)
      • ►  maja 2015 (6)
      • ►  kwietnia 2015 (6)
      • ►  marca 2015 (5)
      • ▼  lutego 2015 (6)
        • Między dobrem a złem
        • Krótki metraż też jest fajny!
        • C'est la vie!
        • Rytualna układanka
        • 7 powodów, dla których NIE OBEJRZĘ "50 twarzy Greya"
        • Leśna przygoda
      • ►  stycznia 2015 (6)
    • ►  2014 (75)
      • ►  grudnia 2014 (8)
      • ►  listopada 2014 (12)
      • ►  października 2014 (17)
      • ►  września 2014 (15)
      • ►  sierpnia 2014 (5)
      • ►  lipca 2014 (1)
      • ►  czerwca 2014 (7)
      • ►  maja 2014 (2)
      • ►  kwietnia 2014 (5)
      • ►  marca 2014 (2)
      • ►  stycznia 2014 (1)
    • ►  2013 (11)
      • ►  listopada 2013 (1)
      • ►  października 2013 (4)
      • ►  września 2013 (1)
      • ►  lipca 2013 (1)
      • ►  czerwca 2013 (1)
      • ►  kwietnia 2013 (3)
    • ►  2012 (21)
      • ►  grudnia 2012 (3)
      • ►  listopada 2012 (10)
      • ►  października 2012 (5)
      • ►  kwietnia 2012 (2)
      • ►  marca 2012 (1)

    Obserwatorzy

    Subskrybuj

    Posty
    Atom
    Posty
    Komentarze
    Atom
    Komentarze

    Czytam

    • Apetyt na film - blog filmowy
      Hello world!
      3 tygodnie temu
    • KULTURALNIE PO GODZINACH
      My Master Builder | Wyndham’s Theatre, London
      4 tygodnie temu
    • Z górnej półki
      Zielone Botki: Stylowe i Wygodne Buty na Każdą Okazję
      1 rok temu
    • FILM planeta
      FILMplaneta powraca!
      2 lata temu
    • ekran pod okiem
      A Virtual Reality Soldier Simulator
      5 lat temu
    • pocahontas recenzuje
      "Cheer" - serial Netflixa
      5 lat temu
    • Po napisach końcowych
      Październik w kinie (Joker, Był sobie pies 2, Czarny Mercedes, Boże Ciało, Ślicznotki, Zombieland: Kulki w łeb)
      5 lat temu
    • Filmowe konkret - słowo
      Dom, który zbudował Jack (2018) – wideorecenzja
      6 lat temu
    • skrawki kina
      ROMA
      6 lat temu
    • In Love With Movie
      9. Festiwal Kamera Akcja - relacja
      6 lat temu
    • WELUR & poliester
      „Casablanca” x Scenograficzne Szorty
      7 lat temu
    • movielicious - blog filmowy
      15. Tydzień Kina Hiszpańskiego
      10 lat temu
    • Skazany na Kino
      Zodiak (2007)
      10 lat temu
    Pokaż 5 Pokaż wszystko
    Obsługiwane przez usługę Blogger.

    Labels

    Oskary Sputnik WFF dokument dramat festiwal kino akcji kino europejskie kino polskie kryminał serial
    facebook instagram filmweb

    Created with by BeautyTemplates

    Back to top